A więc zaczynajmy!
Do Legend zabierałam się już od czasu obejrzenia trzech sezonów The Flash. W końcu jednak skończyło się na chęciach, a później skończeniu się próbnego miesiąca na Netflixie. Dlatego też zrezygnowałam z tego, ale zawsze gdzieś w głowie miałam, że muszę obejrzeć inne seriale ze świata DC, gdyż jeszcze pamiętam jak mocno pokochałam Supergirl, która obecnie w moich oczach jest mocnym średniakiem (choć nie powiem, The flash jest gorszy). A więc gdy tylko dostałam dostęp do Netflixa, od razu zaplanowałam sobie obejrzenie LOTa. Zrobiłam to oczywiście zaraz po obejrzeniu OITNB, o którym wspominałam w poprzednim poście. W taki oto sposób serial Legends of Tomorrow stał się moim ulubionym serialem z całego arrowerse, który ma też moim zdaniem najlepsze predyspozycje do tego, aby być czymś większym (a przynajmniej czymś na równi z popularnymi seriami).


Ogółem serial miał być w pewnym sensie komedią i to twórcą się udaje dzięki wprowadzeniu postaci Capitana Colda i Heat Wave'a. Ta dwójka pokazuje, że podróżowanie w czasie może być zabawne i użyteczne, nie martwią się zmianą linii czasowej (co twórcy też moim zdaniem dość mocno zrąbali), a teksty Micka Rory'ego doprowadzają do bólu brzucha.
No i dochodzimy do końcówki sezonu. Wiadomym jest, że Vandal musiał zostać pokonany i tak też się stało, ale sposób w jaki to zrobili był tak... nielogiczny, że miałam lekkie wąty do twórców. W tym przypadku najbardziej kluczowa postać, która tylko dlatego znajdowała się na pokładzie Wavridera, była w ogóle niepotrzebna.

w około 2008 roku. Tutaj pokazali nam, że to się stało o wiele wcześniej. Jak widać "korzenie" przyciągały naszego Białego Kanarka. I mnie jako wielkiej fanki Caity Lotz bardzo to pasowało. Nie muszę chyba wspominać, że sceny walki, które ta aktorka wykonuje sama, są naprawdę wisienką na torcie. Jeszcze w tym samym czasie został porzucony Ray wraz z Kendrą, ale to jest tak nudny wątek, że nawet nie ma co go wspominać, naprawdę. W całej serii narzekam na miałkość wątków romantycznych(oprócz jednego, ale o nim później). Co prawda bohaterowie mają czasami dobre momenty, ale w przypadku Kendry i Raya... no po prostu nie mogę tego zrozumieć, a w szczególności ze względu na dokładnie zarysowane przeznaczenie naszej Hawkgirl.
No i zapomniałam wspomnieć o zakończeniu sezonu. Po pokonaniu Savage'a nasi bohaterowie muszą naprawić błędy, jakie wywołali podróżując w czasie i niszcząc siedzibę Mistrzów Czasu. Sezon kończy się na spotkaniu z Rexem Tylerem, który zabrania Legendom podróżować do roku 1942. I tu zaczyna się furtka do drugiego sezonu.

I niby na tym ma polegać cała historia, naprawa różnych abberacji, aby uniknąć zakłócenia linii czasu. Tylko jest mały problem, nagle pojawia się Legion zagłady (ta nazwa dalej mnie śmieszy, ale niech będzie). To główni antagoniści, którzy przysporzą naszym bohaterom nie jednego problemu. Zapomniałam wspomnieć, że oprócz Nate'a, do załogi dołączyła Amaya Jiwe(Maisie Richardson-Sellers) znana również jako Vixen.
Powiem tyle, tak jak sam Merlyn czy Darkh byli bardzo nudnymi antagonistami w Arrowie, tak w Legendach naprawdę miałam ciarki na ciele, kiedy wdrażali w życie swoje plany. Co prawda można powiedzieć, że atmosfera czasami wydawała się niemal mroczna, ale Legion nie raz przyprawił mnie o bóle brzucha związane ze śmiechem.

Ja wiem, że piszę to dość zagmatwanie, ale też nie wiem dokładnie o czym pisać bo jest tego masa, a nie chcę też zdradzać całej historii (i muszę się przyznać, że tak szybkie obejrzenie wszystkich trzech sezonów trochę pomieszało mi historie, które się tam działy).
Wspominając o Ripie muszę dodać tyle, że wraca w końcu do Legend, ale kapitanem w dalszym ciągu pozostaje Sara. Oprócz tego jego powrót nie był taki prosty. W końcu Arthur Darvill mógł się wykazać choć trochę lepszym aktorstwem. Odgrywając rolę czarnego charakteru był naprawdę niesamowity i biję mu za to pokłony. W końcu nie trzymał się tak sztywno swoich zasad, które wyniósł z mistrzów czasu (choć w poprzednim sezonie i tak nie raz je złamał, więc tutaj nie ma o czym mówić). No ale w końcu Legendy musiały przemówić mu do rozsądku i odzyskać jego pamięć.
Końcówka sezonu jest zaskakująca. Można by pomyśleć, że złoczyńcą nie uda się spełnić swojego planu, a tu dostajemy zaskoczenie, gdyż ich pragnienia się spełniają, a Legendy są w okropnych tarapatach. Jakimś cudem udaje im się z nich wyjść. I tutaj zaczyna się piekło. Leję się krew, ludzie giną, a nasze Legendy psują jeszcze bardziej czas. Ale przynajmniej udaje im się pokonać Legion.
W końcu wracają do naszych czasów, a zakończenie był wprost cudowne. W szczególności tekst "Chyba zepsuliśmy czas", a w tle ukazane dinozaury chodzące po Star City.

przeznaczenie (gdyby nie wróciła do Zambezi i pozostała z ukochanym Natem w naszych czasach, prawdopodobnie nie byłoby obecnej Vixen). Jax wraca do swoich zajęć, a Dr. Stein? Do swojej córki, która jest tak de facto abberacją. Jeszcze pozostaje nam Nate, który po zdobyciu nowych umiejętności(zmiana w stal) spisuje się jako podrzędny bohater, wraz z Wallym Westem(Kayinan Lonsdale). Biuro czasu robi za nich całą robotę, także wydaje się, że są niepotrzebni, ale pewnego dnia była kapitan Wavridera dostaje telefon od naszego piromana odnośnie tego, że ten złapał nie kogo innego jak Juliusza Cezara. Czyżby Biuro czasu zawiodło? Na to wychodzi. Nie trzeba mówić, że Legendy robią z siebie w pewnym momencie głupków, znowu psują historię, znowu ją naprawiają i tak w kółko. Aż nie wraca antagonista z poprzedniego sezonu - Damien Darkh. I tu muszę też wspomnieć o jego córce, Norze Darkh(Courtney Ford), która odegrała bardzo dużo w całym sezonie. Pokazuje zmianę naszego antagonisty. Ich relacja ojciec-córka są zbudowane na niesamowicie wysokim poziomie, za co kłaniam się twórcą. Oprócz tego wydaje mi się, że sami aktorzy też odegrali swoje role na szczytowych poziomach.

Jak już wspomniałam, Legendom przyszło się zmierzyć z siłą, z którą do tej pory nie mieli nigdy nic wspólnego (powiedzmy). Damien Darhk próbuje wywoływać abberacje(które w tym sezonie jakoś inaczej się nazywały, ale nazwy nie jestem w stanie sobie przypomnieć), aby uwolnić demona ze swojej klatki. Tu się dowiadujemy, że aby pokonać demona, potrzebują sześciu talizmanów Zambezi. Tak, duże znaczenie odegrają tutaj mistyczne talizmany, o których wiedzę ma jedna z Legend - Amaya, która włada talizmanem dusz. A więc gdzie są pozostałe talizmany? W którymś z odcinków do naszej załogi dołącza Zari Tomaz(Tale Ashe) - dziewczyna z przyszłości, która ukradła talizman swojego brata ze strzeżonego więzienia z pomocą naszych Legend. Pozostają jeszcze cztery. Kolejnym włada wnuczka Amayi - Kuasa. W poszukiwanie trzech kolejnych drużyna Legend, jak i drużyna Darkha, ruszają z pełnym rozmachem, zaliczając przy tym oczywiście kolejne zmiany w historii (Pirat Jiwe na flaszce rumu zamiast czarnobrodego, to akurat było ciekawe).
Moim zdaniem ciekawym wątkiem była wyprawa do lat, kiedy Elvis Presley zaczynał swoją karierę.

Nasza cudowna drużyna pokonała Mallusa za pomocą pewnej puchatej zabawki, co nadało bardzo komicznego charakteru całemu zakończeniu.
Ostatnie sceny jednak udowodniają, że czwarty sezon będzie jeszcze ciekawszy, ze względu na mityczne i baśniowe postacie.
Jeszcze wspominając coś odnośnie całokształtu. Bardzo podoba mi się efekt podróży w czasie, poznawanie alternatywnej historii różnych czasów. W serialu jest też dużo odwołań do popkultury dzisiejszego świata. Na przykład odwołanie do Gwiezdnych wojen. Miód dla oka bym powiedziała.
----
Kończąc ten cały mój wywód bo pewnie i tak nie ma on zbyt dużo polotu. Jutro jest premiera 4 sezonu Legends of tomorrow (czasu amerykańskiego. W Polsce będzie to jakoś we wtorek), dlatego też chciałam jak najszybciej przygotować te "recenzje". Dlaczego? I tutaj ta niespodzianka. Chcę żeby blog trochę odżył, a to idealna okazja do tego. Co tydzień będzie pojawiać się streszczenie i opinia każdego z odcinków. Myślę czy nie zrobić podobnie z Supergirl, która premierę miała już tydzień temu. Co do drugiego tytułu jeszcze się zastanowię, ale z LOTa chciałabym robić takie coś co tydzień. W międzyczasie myślę, że pojawiałyby się posty o innej tematyce. Przydałoby się w końcu rozruszać tego bloga, czyż nie? Nie będzie to jednak możliwe bez Was. Aby blog dalej funkcjonował, muszę wiedzieć, że jest dla kogo pisać.
To tyle ode mnie. Życzę miłego tygodnia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz