wtorek, 17 grudnia 2019

Frozen 2 — Ostrze nad filmem #2


Kraina Lodu 2 to jedna z najbardziej wyczekiwanych animacji tej jesieni. Pierwsza część to jeden z hitów produkcji Disney’a. Czy druga część pójdzie w ślady pierwszej? Tego powiedzieć nie mogę, gdyż na temat Frozen 2 mam mocno mieszane uczucia. Chcecie wiedzieć więcej? Zapraszam dalej!




Początek filmu to retrospekcja z dzieciństwa dziewczynek oraz opowieść króla Agnarra o tajemniczej Puszczy, w której niegdyś mieszkały duchy. I od tego cała historia się zaczyna. Później mamy tylko rozwinięcie motywu Puszczy i duchów. I to jest właśnie jedna z tych ciekawszych rzeczy.


Fabuła:
Jestem chyba jedną z nielicznych osób, które uważają, że fabuła drugiej części jest lepsza od pierwszej. Dlaczego tak jest? Sama nie mam pojęcia. Może właśnie motyw duchów przemówił do mnie bardziej niż walka ze samą sobą oraz „wspaniały” złoczyńca, jakim był Hans. Tak szczerze, czy tylko ja uważam Hansa za jednego z najgorszych villainów w bajkach? Nawet Gaston z Pięknej i Bestii był lepszy! Wracając do drugiej części, historia, mimo dużej motaniny między wydarzeniami, jest przyjemna w odbiorze. Trzyma nas w pewnym napięciu, nie jesteśmy do końca w stanie powiedzieć, co może się dalej wydarzyć.
Co prawda były momenty, które mocno mnie denerwowały, a zwłaszcza te z udziałem Olafa i Kristoffa. Tak, dobrze przeczytaliście. To dwie postacie, które przez cały film mnie irytowały. Okej, Olaf jest jedną z najbardziej uwielbianych postaci, ale nie dla mnie. Jego komizmu w tym filmie było aż nadto, co mocno mnie denerwowało. Kristoff to Kristoff, nie trzeba mu wiele, aby mnie zdenerwować. Jego całe zmagania z pewnym problemem może i są zrozumiałe, ale żeby ciągnąć to przez cały film? Jedyne, co mu się udało, to piosenka, jednak nie w polskim wykonaniu (ale o tym później).  
Końcówka filmu to dla mnie jedno wielkie zawiedzenie, choć miała 99% pewności, że tak to się skończy. Mówi się jednak trudno. Nie było innego wyboru i trzeba uszanować to, co się wydarzyło. Kto wie? Może za jakiś czas zobaczymy Frozen 3?


Animacja:
Widać, że minęło 6 lat od premiery pierwszej części. Animacja to miód na oczy. Zachowane są najmniejsze szczegóły, płynność poruszania się postaci i ogółem wszystko było wręcz idealne. Widać, że Disney potrafi znajdować swoich animatorów, którzy odwalają kawał dobre roboty.


Muzyka:
Dużo osób narzeka na to, że w filmie nie ma piosenek pokroju Mamtę moc czy Ulepimy dziś bałwana. Według nich film nie posiada ścieżki dźwiękowej tak bardzo wpadającej w ucho, jak ten z pierwszej części. Co ja o tym myślę? Soundtrack drugiej części rzeczywiście nie ma tego czegoś, co skłoniłoby każdego do wyśpiewywania jednej, jedynej zwrotki, którą każdy zna, jednak ma swoją magię i uważam, że muzykę z drugiej części, jako tą lepszą. Oczywiście mówię tu o wersji oryginalnej angielskiej. Dlaczego tak? Zaraz o tym powiem. 
Ogółem od czasów Glee jestem wielką fanką Idiny Menzel.  Już w pierwszej części wolałam Letit go w jej wykonaniu (lub w wykonaniu Demi Lovato) niż wykon naszej Katarzyny Łaski. Według mnie to właśnie Menzel potrafi dać więcej emocji w swój śpiew oraz jej głos pasuje bardziej do Elsy.
W przypadku Anny mam już trochę inne emocje. Magdalenę Wasylik znam z wykonania wielu piosenek (oczywiście ze względu na Studio Accantus) i uważam, że jej głos idealnie wpasowuje się w postać Anny, jednakże to Kristen Bell potrafi obdarzyć swój głos tyloma emocjami, że po prostu płaczę na pierwszych dźwiękach jej solówki TheNext Right Thing
Jeszcze co do piosenek w polskiej i angielskiej wersji. No cóż, oryginału nie udało im się przebić.
Najgorsze jednak jest to, że wcześniej wymienione Studio Accantus potrafiło zrobić o wiele lepsze tłumaczenie głównej piosenki Intothe Unknow, której nazwa brzmi Gdzie nie sięga wzrok, a wykonywana jest przez Sylwię Przetak (która tak przy okazji zaśpiewała to o wiele lepiej niż Łaska).
Jeszcze jedna piosenka utkwiła mi mocno w głowie. Jest to oczywiście kołysanka All Is Found śpiewana przez Idunę, matkę Elsy i Anny.
Chyba już tyle o muzyce.

Podsumowanie:
Czy film mi się podobał? Oczywiście, że tak! Czy nakłaniam na pójście do kina? Jeżeli jesteście przehypowani pierwszą częścią to sobie odpuście. Nie spodziewajcie się wielkich walk czy kij wie czego. Druga część jest inna od pierwszej i to jest w niej najlepsze. Jest też moim zdaniem . Chyba twórcy zdali sobie sprawę z tego, że fani Krainy Lodu to już nie 13 – letnie dzieciaczki, a już dorośli ludzie (choć oczywiście dzieci na sali kinowej nie brakowało).
Z mojej strony to chyba wszystko. Jeżeli byliście już na seansie, dajcie znać, co sądzicie o drugiej części tego filmu i która z piosenek jest waszą ulubioną. Trzymajcie się i cześć!

Piosenka postu:




czwartek, 28 listopada 2019

Co się stanie, gdy na Ziemię zejdzie Szatan? [Wywiad z Enmą Official]

Enma Official to kanał prowadzony przez Natalię (Enmę), która już od kilku lat zamieszkuje kraj kwitnącej wiśni. Na tegorocznym Tsuru miałam okazję się z nią spotkać i przeprowadzić wywiad, który możecie przeczytać poniżej (lub posłuchać w wersji dla leniwych).


Enma to postać, którą zna zapewne większość fanów mangi i anime Shingeki no Kyojin. Youtuberka, cosplayerka, przewodnik po Japonii. Na swoim kanale pokazuje życie w Japonii, jak i również obala mity związane z tym krajem. Jesteście ciekawi, jak odpowiadała na moje pytania? Zapraszam niżej!



piątek, 25 października 2019

Czarownica 2 - Ostrze nad filmem #1

"Pięć lat temu sądziłem, że cię straciłem na zawsze. Nie ma takiej klątwy, która nas rozdzieli. Wyjdziesz za mnie?"

 Czarownica 2 to kontynuacja przygód najokrutniejszej istoty, którą kiedykolwiek znał świat - Diaboliny. Od kochającej wszystko i wszystkich istoty przeistoczyła się w mrożącą krew w żyłach istotę, aby później pokochać człowieka, a przecież tak bardzo ich nienawidziła. Tak właśnie prezentowało się życie Diaboliny z pierwszej części filmu. Jak to wygląda w części drugiej? Przekonajcie się sami, co o tym uważam.


UWAGA: Recenzja może zawierać spoilery z filmu. Czytasz na własną odpowiedzialność.


Pierwsza część filmu była dla mnie naprawdę dobrze zrobiona. W końcu zrozumiałam jakie intencje miała Diabolina, aby rzucić klątwę na tak małą istotę, jaką była w czasach dzieciństwa Aurora. Ponadto znałam dwie wersje, a nawet trzy, tej historii. Pierwsza to oczywiście bajka "Śpiąca królewna", druga to film "Czarownica" i trzecia to książka o tym samym tytule, o której mało ludzi wie. Książka i film praktycznie niczym się nie różniły, jednak całkowicie odbiegały od tego, co prezentowała nam "Śpiąca królewna". Nic dziwnego, przecież po co skupiać się na złoczyńcach. Przechodząc już do samego filmu. Chciałabym się skupić na trzech kwestiach - historii, zdjęciach oraz grze aktorskiej. Nie ukrywam, że recenzja będzie zawierała dużo słów krytyki, ale na szczęście, nie aż tak dużo, jak można się po mnie spodziewać. 


Historia (5/10): Zacznijmy może od najgorszej rzeczy w całym filmie (choć poczekajmy jeszcze do gry aktorskiej). Na początku nie rozumiałam dlaczego tworzą kolejną część historii, która zakończyła się w odpowiednim momencie. Mieliśmy szczęśliwe zakończenie, wyjście Diaboliny na prostą, miłość dwóch młodych osób. Stwierdziłam jednak, że jest coś bardzo istotnego w zamiarach twórców - pieniądze. Historia jest tak nijaka, tak poszarpana i z brakiem sensu, że zastanawiam się gdzie scenarzysta miał głowę, gdy to pisał. Nie chcę być aż tak krytyczna, ale pojawienie się nagle Dzieci Nocy jest dla mnie naprawdę szokiem. Zwłaszcza że wygląda na to, że nie mieszkały one aż tak daleko od Kniei. Powiecie mi teraz, że nie odczuwały potrzeby zajęcia się Diaboliną, kiedy ta została bez rodziców? Nawet jeżeli była kimś bardzo ważnym, niby? Tego nie potrafię zrozumieć. I to jest ta rzecz, która miała napędzać film, a tak naprawdę była... kwestią poboczną. Na pierwszy plan weszły intencje królowej Ingrith, aby pozbyć się magicznych stworzeń, a idealną okazją do tego był ślub jej syna, księcia Filipa, z królową Kniei Aurorą. Cudowne, prawda?
To właśnie to ciągnęło film i sprawiało, że jednak było warto na niego przyjść. No oprócz tego przyznam się bez bicia, że popłakałam się na kilku momentach. Twórcy mimo beznadziejnego układu fabuły potrafili w nią wpleść wzruszające sceny. Nadal się sobie dziwię, że potrafiłam uronić łzę na reakcję Diaboliny, na słowa królowej Ingrith, że teraz Aurora zazna prawdziwej rodziny i będzie jej córką (zapewne nie jedna matka zareagowałaby tak samo jak Diabolina). I tak mamy fabułę, która mimo swoich wad jakoś leciała i było fajnie. I co się stało? No mamy końcówkę filmu. Szykuje się ślub, magiczne stworzenia się zbierają, królowa chce się ich pozbyć, zlatują się Dzieci Nocy, i jeb! Trzeba wszystkich powybijać. I to nie było by złe, nastała w końcu wojna, ale wiecie co było najgorsze? Ślub! I to po tej bitwie. Naprawdę musieli się pobrać na trupach ich poddanych? Tego nie potrafię zrozumieć, a końcowa scena zepsuła całe dobre zdanie, jakie miałam o filmie.

Zdjęcia (9/10): Disney'owi chyba nigdy nie odmówiłam dobrych zdjęć, pracy kamery, efektów specjalnych i muzyki. To w końcu cechuje to studio. Dużo na ten temat się nie wypowiem, gdyż wszystko było bardzo dobrze skomponowane i w jakimś stopniu ratowało zły scenariusz. Jestem też pod wrażeniem charakteryzacji Diaboliny, jak i innych Dzieci Nocy. To coś, co w tym filmie kocham nad życie.

Gra aktorska (8/10): Zazwyczaj na koniec pozostawiam najlepsze rzeczy, ale nie tym razem. Najlepiej mogę się wypowiedzieć na temat Angeliny Jolie, która wciela się oczywiście w rolę Diaboliny. To chyba nie jest dziwne, że uważam, iż jej kreacja głównej "antybohaterki" była wzniesiona na wyżyny kunsztu, jaki Jolie z pewnością posiada. Moim zdaniem to właśnie jej udział podnosi rangę filmu. Oprócz niej muszę pogratulować Michelle Pfeiffer, która wcieliła się w królową Ingrith. Obie panie mają już za sobą ogrom produkcji i wiedzą jak grać, aby zadowolić widza. Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o Elle Fanning i Harrisie Dickinsonie (Aurora i Filip). Młodzi aktorzy zawiedli mnie po całej linii. Jak Fanning wybaczyłam jej kiepską grę jeszcze w pierwszej części, tak po pięciu latach myślałam, że zdoła choć trochę naprawić swój błąd i się douczyć. Jej kreacja Aurory była tak nijaka, że trudno będzie ją zapamiętać. Do tego wiecznie ta sama twarz, choć bohaterka miała być teoretycznie pozytywna i radosna. Sam Riley jako Diaval jak zawsze wzbudzał uśmiech na mojej twarzy. Jego głupkowate sceny, gdzie aktor potrafił grać twarzą, jak i ciałem, były tymi, które zapamięta się na długi czas.


Podsumowując to wszystko. Film nie był taki, jaki się spodziewałam, ale jednocześnie nie mogę nazwać go najgorszym. Pomimo kiepskiej fabuły i kilku innych defektów, muszę przyznać mu dobrą ocenę. Nie ukrywam, że jest ona w większości podyktowana grą aktorską i udziałem samej Angeliny Jolie, którą szanuję i kocham produkcje z jej udziałem. 

Końcowa ocena: 7,5/10 

Piosenka postu:

Przypominam. Powyższy tekst jest tylko moją subiektywną opinią na temat danej produkcji. Nie narzucam jej innym, a jednie dzielę się swoją.

piątek, 30 sierpnia 2019

Carmilla - Ostrze nad serialem #1

"— Hej
— Um... Przepraszam, ale kim ty do diabła jesteś?
— Carmilla, twoja nowa współlokatorka, kochanie"

Kiedy twoja współlokatorka znika, a zamiast niej pojawia się nowa, coś ci nie gra. Twoja natura daje o sobie znać i starasz się odnaleźć poprzedniczkę, ale w międzyczasie użerasz się z nowym mieszkańcem twojego pokoju. A co się stanie, jeżeli okaże się, że mieszkasz z wampirem? W dodatku z seksownym wampirem? 

Konkretna opinia zaczyna się od znaczków wielkości/mniejszości.

"Carmilla" to serial, który opowiada historię Laury Hollis — studentki dziennikarstwa (a przynajmniej tyle wywnioskowałam), starającą się odnaleźć swoją przyjaciółkę, która zaginęła po jednej z imprez. Gdy tej nie ma kilka dni do jej pokoju wprowadza się dziewczyna o imieniu Carmilla. Jej stosunki z Hollis są dziwne, a sama Laura uważa dziewczynę za mocno pokręconą. Po czasie Laura, wraz ze swoimi przyjaciółmi, odkrywają, że Carmilla jest wampirem, a zaginięcie Betty (wcześniejszej współlokatorki Laury) wiąże się z wampirzym kultem.

To tak w skrócie. Dlaczego wzięłam się za oglądanie tego serialu tak późno? W końcu zakończył się w 2016 roku. Możliwe, że przez to, że serialami zainteresowałam się jakiś rok temu, a na Carmillę trafiłam całkiem przypadkiem, kiedy na youtubie wyświetlił mi się jakiś filmik z Dominique Provost-Chalkley (co było powiązane z filmem The Carmilla Movie, do którego stworzyłam napisy, które znajdziecie pod tym linkiem ---> KLIK). Stwierdziłam, że skoro serial ma trzy sezony, a odcinki są tak krótkie, to obejrzę to zaraz po 7 sezonie Orange is the New Black. Taaak. OITNB i Carmillę obejrzałam w dwa dni. Najpierw całą noc poświęciłam  Carm, a potem na więźniarki. Dosyć już tej historii. Przejdźmy do mojej opinii. 

<><><><><><><><>

Gdy przeczytałam, że Carmilla to kolejny serial opowiadający o miłości dwóch kobiet, od razu się za niego zabrałam. Zachwyciła mnie w nim nie gra aktorska, krótkie odcinki, czy fakt, że był nagrywany w jednym ujęciu. Tym, co sprawiło, że pokochałam go całym sercem, była idealnie skonstruowana fabuła zawierająca dużo groteski. Tak, mogę z czystym sercem nazwać Carmillę serialem groteskowym. Mamy tutaj poważną tematykę, a zarazem dziwny humor, który rozbawi nawet największego smutasa. Oprócz tego pomieszanie nowoczesności (przykład: Laura nagrywająca videobloga), a zarazem uniwersytet, którego klimat został zachowany w staroświeckim stylu. 
Ciekawym zabiegiem twórców jest sposób nagrywania. Wszystkie sezony (nie licząc dwóch ostatnich odcinków) mają swoje miejsce nagrywania. W pierwszym sezonie dostajemy pokój Laury i Carmilli (a wcześniej Betty), drugi sezon przenosi nas do domu dziekan-matki Carmilli (gdzie dostajemy ujęcia z kilku punktów), natomiast trzeci odbywa się w magicznej bibliotece uniwersytetu Silas. To naprawdę ciekawe, gdyż pozwala rozwinąć naszą kreatywność. Musimy sobie wyobrazić, co się dzieje poza danymi pomieszczeniami z informacji uzyskanych od bohaterów. 
Oprócz tego obsada serialu nie jest mocno rozbudowana, co daje nam większą szansę na przyswojenie sobie bohaterów, a zarazem zżycie się z nimi. 
Powiedziałam na początku, że nie gra aktorska przywiodła mnie do tego serialu i to jest prawda, ale nie oznacza, że w ogóle nie zwracałam na to uwagi. Z początku denerwowało mnie to, jak Elise Bauman odgrywała Laurę Hollis, ale po pewnym czasie zrozumiałam, że taki był zamysł, a jej kreacja bohaterki była bardzo dobra. Muszę pochwalić samą Bauman za umiejętność odgrywania emocji. W dzisiejszym świecie naprawdę ciężko znaleźć mi aktora młodego pokolenia, który nie jest po prostu kłodą. Carmillę Karnstein natomiast odgrywała Natasha Negovanlis — aktorka bardzo pozytywnie nastawiona do życia, pełna charyzmy i ulubienica fanów. Miała za zadanie odegrać wampira, który pozbawiony jest emocji i jej się to udało. Oczywiście nie liczmy tego, że Carmilla przez te trzy sezony przechodzi mocną przemianę. Od wampirzycy, która ma na wszystko wywalone, a jej jedynym celem w życiu jest usługiwanie matce ---> przez zakochaną, a następnie zdradzoną, dziewczynę ---> po naprawdę zakochaną i pragnącą zrobić wszystko dla ukochanej kobietę.
W serialu jest też dobre to, że nie dostajemy miliona różnych wątków, które i tak nie zostają wyjaśnione. Twórcy skupiają się na głównych celach poszczególnych sezonów, a wątki poboczne są zazwyczaj rozwiązywane w kilku odcinkach. Jest to dobry zabieg, patrząc na to, jak pełnoprawne seriale tworzą wątki, których nie są w stanie wyjaśnić, gdyż zabrakło im czasu, a w następnych sezonach zapominają o tym.
Ostatnią rzeczą, na której chciałabym się skupić to podejście do tematyki, o której obecnie jest bardzo głośno — LGBTQ+. Dlaczego zostawiłam to na koniec? Bo uważam, że w całym serialu to właśnie to jest najważniejsze. Nie chodzi o to, że w końcu powstał serial, w którym głównym założeniem jest homoseksualizm itp. Nie. Raczej o sposób, w jakim zostaliśmy o tym poinformowani... a raczej nie zostaliśmy. I to jest cudowne! Nie musieliśmy dostać tekstu "JESTEM LESBIJKĄ! JESTEM BI! JESTEM GEJEM! JESTEM NIEBINARNY/A". Różnorodność została w serialu przedstawiona w tak naturalny sposób, że szczerze się popłakałam. Niektórzy mogą twierdzić, że w serialu jest właśnie za dużo tego typu wątków, a ja stwierdzam, że serial właśnie na tym miał polegać. Miał pokazać naturalność, która została przekazana w groteskowym klimacie serii. 

Serial zawiera trzy sezony, a dodatkowo serial zero, który chronologicznie znajduje się pomiędzy drugim a trzecim sezonem. Całość można obejrzeć w jakieś dwanaście godzin, a dodatkowo film trwający jakieś półtora godziny. Naprawdę zachęcam do obejrzenia (o ile jeszcze tego nie zrobiliście) i podzieleniu się swoimi wrażeniami. 

Wszelkie linki do serialu:

A teraz piosenka posta: 

I tym akcentem pragnę się z wami pożegnać i zachęcić do czekania na kolejne posty. Do następnego w "Ostrze nad..."! 

środa, 21 sierpnia 2019

Spider-man nie będzie już częścią MCU!


Chyba jeszcze nigdy nie pisałam na tym blogu newsów ze świata filmów i seriali, ale tego nie mogłam pominąć.



Jak wiecie, bądź nie wiecie, prawa do Spider-mana posiada Sony, które udostępniało prawa do niego Disney'owi. Niestety, bądź stety, doszło do konfliktu, zapewne na tle finansowym, więc nie będzie więcej Spider-mana w MCU. To poważny cios dla Disney'a, który czerpał z pajączka dość dużo pieniędzy i nawet to, że musiał część zysków przekazywać Sony nie sprawiało, że stawał się biedniejszy. 

A więc tak. Jest to cios dla fanów Marvela. Obecnie najnowszy film Spider-man: Far for home (Daleko od domu) był ostatnim filmem wyprodukowanym przez Disney.

Nie powiem, nie jestem tym zaskoczona. Sony zdecydowanie zauważyło, że ich własność dostarcza sporo zysków, więc teraz pragną czerpać z tego 100%. Zwłaszcza po tym, jak wydali grę Spider-man, która swoją drogą była zrobiona bardzo dobrze i dostała dużo pozytywnych opinii. 

To na tyle z pajączka w Avengersach. A szkoda. Ciekawa jestem, jak Tom Holland pokazałby nową, trzecią już, wersję Spider-mana. Ale cóż, musi nam wystarczyć dwa filmy i gościnne występy w Avengersach. 

wtorek, 6 sierpnia 2019

Napisy do "The Carmilla Movie"

Po kilkunastu dniach przychodzę do Was z napisami do filmu z 2017 roku pod tytułem "The Carmilla Movie".
Przepraszam za ewentualne błędy, ale już nie miałam siły do głębszej analizy tego wszystkiego. Gdyby jakiś tekst się nie wyświetlał, nie mam zielonego pojęcia dlaczego tak jest.


Gdy tylko zdołam wszystko ogarnąć to cały film pojawi się również na jakiś stronach internetowych (na przykład fili.cc).

A teraz lecę się brać za kolejny film.

PS.: Napisy będą również dostępne w zakładce "tłumaczenia".



poniedziałek, 15 lipca 2019

Matura to bzdura, ale jednak się przydała


Witam wszystkich. Zwlekałam z tym postem, ale to tylko przez to, że czekałam na wyniki rekrutacyjne ze wszystkich uczelni (teraz już pomijam te, na których jestem na rezerwowych).

Najpierw coś o maturach. No ogółem moje wyniki mnie nie powaliły. Byłam bardzo zawiedziona polskim podstawowym i rozszerzonym, a największym zaskoczeniem było to, że najwyższy wynik miałam z angielskiego, z którego myślałam, że nie zdam (no zdarza się). Nie będę się chwalić wynikami, bo nie ma tak naprawdę czym.
Ogółem jak większość wie, planowałam zdawać na dziennikarstwo, i tak też zrobiłam. Jednak ten kierunek nie był moim jedynym. Składałam na trzy uczelnie w Polsce, ale na trzy różne kierunki.
Pierwszą moją uczelnią był Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie logowałam się na Dziennikarstwo i komunikację społeczną oraz Kulturoznawstwo. Niestety, tutaj nie było najlepiej z dziennikarstwem, bo obecnie jestem na około trzysetnym miejscu listy rezerwowej. Jednak dostałam się na Kulturoznawstwo.
Kolejną uczelnią, na której mi zależało, był Uniwersytet Wrocławski we Wrocławiu, gdzie logowałam się na Kulturę i Praktykę Tekstu. Sądziłam, że ten kierunek nie będzie jakoś bardzo oblegany, ale mocno się zdziwiłam. Obecnie jestem 194 na liście rezerwowej, więc raczej nie ma szans na dostanie się.
Ostatnią uczelnią był Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach, gdzie chciałam iść na Dziennikarstwo i komunikację społeczną. Tutaj się dostałam bez większych problemów. Była to uczelnia, na której rekrutacja była po prostu po to, aby mieć jakieś gwarantowane studia. 

I teraz pytanie, jaką uczelnię wybrałam? Miałam do wyboru UAM — bardzo dobra uczelnia, która cechuje się dużą renomą w naszym kraju; oraz UJK — uczelnia, która w moim kręgu jest dość dużym pośmiewiskiem, a do tego dochodzi to, że jest bardzo blisko mojego miejsca zamieszkania (niecałe 70km). Problem leżał w tym, że bardzo chciałam iść na UAM, a raczej do Poznania, ale kierunek, na który się dostałam, nie satysfakcjonował mnie. Zrezygnowałam więc z marzenia o mieszkaniu w większym mieście i dodatkowo uczenia się tam, a wybrałam to, co jest najlepsze dla mnie — Dziennikarstwo na UJK. W sumie nie jest to taki najgorszy wybór, gdyż byłam na tej uczelni kilka razy na olimpiadach z Wiedzy o Mediach i stwierdzam, że sam wydział jest naprawdę dobry, a dodatkowo został porządnie odnowiony.
Więc tak, wybrałam dziennikarstwo na słabszej uczelni, ale planuję w przyszłym roku poprawić polski i historię rozszerzoną i spróbować się dostać na inną uczelnię. Ogółem myślałam trochę nad tym i zastanawiam się, czy będzie możliwość przeniesienia się na drugi rok, zamiast zaczynać od pierwszego, ale o tym myśleć będę dopiero w przyszłym roku, po pierwszej sesji.
Także życzcie mi powodzenia, a ja tym samym życzę powodzenia innym tegorocznym maturzystom i osobom, które starają się o dostanie na wymarzone studia.

To na tyle w tym poście. Miłej nocki, kochani!

czwartek, 27 czerwca 2019

Jak przez gips dostaję depresji

Aby zrozumieć dalszą część tego materiału, trzeba najpierw poznać moją krótką historię z kontuzjami. Zacznijmy więc od pierwszej — złamania prawej ręki w łokciu jako dziewięciolatka. Stało się to dokładnie dziesięć lat temu. Przyczyna złamania? Upadek na trampolinie i przygniecenie przez kuzynkę. Efekt? Okropny ból, ręka usztywniona na wyciągu, kilka miesięcy w gipsie, a następnie kolejne rehabilitacji. Oprócz tego był to początek lata, w dodatku bardzo gorącego lata. Kolejna kontuzja to skręcenie lewej kostki na turnieju siatkarskim w 3 gimnazjum, ale o tym pisałam w tym poście —> TUTAJ. Powiem tylko, że to też był czerwiec. Teraz przejdźmy do obecnej kontuzji. Złamanie nadgarstka prawej ręki podczas jazdy na wrotkach na WCC. I na tej kontuzji skupię się bardziej w dalszej części tego postu.

Jeżeli nie chce Wam się czytać całej historii złamania i chcecie przejść do konkretów to przejdźcie do znaczków "><><><><><><><".

Złamanie miało miejsce podczas drugiego dnia Warsaw Comic Con, gdzie z koleżanką postanowiłyśmy pójść na wrotki. Nieszczęśliwie upadłam i złamałam rękę. Po 20 minutach na miejsce przyszli ratownicy medyczni, ale to tak naprawdę była kpina, a nie pomoc. Zabrali mnie do karetki, bo przyszli bez niczego, żadnej chusty ani nawet bandażu, gdzie dostali zgłoszenie, uwaga cytuję, "PODEJRZENIE ZŁAMANIA NADGARSTKA". No w takim przypadku przydałoby się chociaż mieć chustę, prawda? Zwłaszcza że musiała przejść przez całą halę, aż do karetki. Tam lekarz sprawdził rękę (po prostu ją dotknął bez uciskania ani nic. To już nawet gościu od wrotek lepiej to sprawdził) i zaczął wypisywać coś na kartce, a następnie mówi: "Dobrze, to usztywnimy i pojedzie Pani do szpitala". Oczywiście do szpitala miałam jechać sama. Usztywnili rękę, w dodatku źle, bo złamanie było w powietrzu, a usztywnienie poszło na całkowicie zdrowe miejsce. O tym, że bandaż zawiązali za mocno, już nie mówię. Jeszcze, gdy zapytałam ich gdzie w Warszawie znajdę najbliższy szpital, bo nie jestem stąd i ciężko mi się jest zorientować to dostałam odpowiedź "popytaj miejscowych". NO DOBRA. Dobrze, że mam znajomych w Warszawie, którzy powiedzieli mi jaki szpital jest najbliżej centrum. Po dojechaniu autobusem z Nadarzyna do Warszawy i dotarciu na SOR zaczęło się wieczne czekanie. No to sobie poczekałam, popłakałam z bezsilności i po 5 godzinach weszłam do internisty. No i zaczęło się dalsze czekanie do ortopedy. Jak już przyszła moja kolej to lekarz ortopeda potwierdził źle usztywnienie ręki, zrobił prześwietlenia, potwierdził złamanie i założył półgips za łokieć. Wysłał do domu i kazał się zgłosić do ortopedy w moim mieście.  I tu się zaczyna zabawa.

><><><><><><><
Jak część ludzi wie, mieszkam sama, także radzenie sobie z jedną ręką w gipsie było i jest bardzo utrudnione. W dodatku po wizycie u mojego ortopedy został mi założony cały gips też ponad łokieć i rozumiem to, kość promieniowa dochodzi aż do łokcia. Jednakże miałam mieć jego zdjęcie dwa tygodnie po założeniu, czyli według kalendarza miało to nastąpić 25 czerwca. Niestety lekarze wyjeżdżali wtedy na urlopy, więc wizyta została ustalona na 2 lipca, po czym została odwołana i jest obecnie na 9 lipca. Rozumiecie? Dwa tygodnie dodatkowe w tym gipsie. I powiem szczerze, po tej informacji po prostu się popłakałam. Nazwiecie mnie pewnie małym dzieckiem, które popłakało się, bo wizyta u lekarza została przełożona tylko o tydzień. Dla niektórych to jest tylko tydzień, dla mnie jest to aż tydzień. Wiecie, jest gorąco, jestem po maturze, miałam w planach tyle rzeczy, a obecnie nie jestem w stanie nawet sobie ugotować. Co prawda posługiwanie się lewą ręką nie jest dla mnie aż tak męczące, bo nauczyłam się tego już te kilka lat temu, ale sam fakt ciążenia gipsu na przodującej ręce jest nie do zniesienia. To nie utrudnia mi tylko gotowania, ale również zmywania, sprzątania, pisania, czytania czy nawet podróżowania. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mam usztywniony zdrowy staw. Staw, który kiedyś był złamany. Obecnie boli mnie gorzej niż złamany nadgarstek, bo nie może się w żaden sposób poruszać. 
Zdaję sobie sprawę, że brzmię jak popaprana, bo jak mogę narzekać na gips, który de facto "leczy mi kontuzję", ale no... mogę narzekać. Wiecie, co jeszcze jest śmieszne? To moja trzecia kontuzja i trzecia w okresie letnim. To chyba jakiś znak, że lato to nie moja pora roku. 
Oprócz tego dodam jedną istotną rzecz, dlaczego obecnie jest mi tak ciężko. Zbliżają się wyniki matur, którymi naprawdę się stresuję. To potęguje ten stan depresji, którą przeżywam również przez samotność, na którą sama się skazuję. 

Post niestety wyszedł nazbyt długi, ale musiałam to w końcu napisać i odciążyć się z tego wszystkiego. Nie wiem co zrobić. Czekać do 9 lipca na wizytę, czy iść po kartę, potem do lekarza pierwszego kontaktu po skierowanie i iść do innej poradni. Miałam taką fajną kartkę, gdzie odliczałam sobie dni do tego 2 lipca. Myślałam "wreszcie zdejmą mi ten gips z łokcia i będę mogła zrobić tyle rzeczy", a tu kolejny tydzień, który dłuży mi się jak nie jeden dzień w szkole. Nie mam już siły na nic. Po prostu się wykańczam na własne życzenie. 
Adios kochani.

czwartek, 16 maja 2019

Co w trawie piszczy? Czyli wieści, nowinki i czerwcowe plany



Witam wszystkich po pewnym okresie ciszy.

Jak wiecie, jestem obecnie w trakcie pisania matur. Za mną już podstawowy i rozszerzony polski, podstawowa matematyka, podstawowy angielski i rozszerzony WOS. Wyniki z tych przedmiotów poznam dopiero za ponad miesiąc, ale w tym momencie znam wynik jednego przedmiotu. Mianowicie polskiego ustnego, z którego udało mi się ustukać 40 punktów, czyli równo 100% (jestem z siebie dumna, nie powiem). Przede mną jeszcze dwa egzaminy. 20 maja (poniedziałek) rozszerzenie z Historii oraz 21 maja (wtorek) ustny angielski, a później wolne, a przynajmniej mam taką nadzieję. 

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Ależ to było dobre! Czyli "Legends of Tomorrow" sezon 4 odcinek 12

Na początek, jak zwykle, zacznę przepraszać, ale powinniście się do tego przyzwyczaić. Po drugie, przepraszam, że post dopiero teraz, ale były lekkie zawirowania w postaci książki do WOS-u i te sprawy. Po trzecie, ależ to było dobre! Dlatego skusiłam się do napisania posta na ten temat.



Ogółem streszczenie dwunastego odcinka 4. sezonu "Legends of Tomorrow" możecie znaleźć TUTAJ. Jest to streszczenie pisane przeze mnie, więc na spokojnie, nie kopiuje czyjejś pracy. 

W tym poście pragnę dać jedynie moje osobiste odczucia co do odcinka, więc nie będzie on zbyt długi, bo skupię się na jednej uwielbianej przeze mnie parze *werble* Avalance.

Aby lepiej zrozumieć, dlaczego ten odcinek tak bardzo mi się podobał, musimy się cofnąć kilka tygodni wstecz, a dokładniej do momentu, kiedy Legendy wróciły po kilkumiesięcznej przerwie w emisji. 
Właśnie wtedy doszło do mojego załamania nerwowego z powodu zerwania Avy i Sary. Nie powiem, ostatnia scena, w której Ava każe wyjść Sarze z jej gabinetu, po ich kłótni. Kłótnia była oczywiście spowodowana tym, że Sara zrobiła dość ważną rzecz nie po myśli Sharpe, co mogło się źle skończyć. I właśnie po tej kłótni Ava Sharpe nie pojawiła się w serialu przez dwa odcinki, co już wtedy mogło zaniepokoić widzów. 
Na szczęście wróciła w odcinku dwunastym, ale w dość... kiepskiej sytuacji. Bowiem trafiła do czegoś w rodzaju czyśćca, a  Sara, ze względu na to, że dalej ją kocha, postanowiła ją stamtąd uwolnić. I tutaj już miałam takie wielkie awww na twarzy, gdyż widać, że te dwie bohaterki, pomimo jakie trudności przechodzą, nadal się kochają. Sytuacja, która miała miejsce w prywatnym czyśćcu Avy (potocznie też nazywanym sklepem IKEA), miała nam pokazać jeszcze więcej zalet, jaki ten ship posiada. No bo błagam, jak dwie bohaterki, z których jedna jest podróżniczką w czasie, a druga klonem zarządzającym organizacją zwaną Biurem Czasu, mają odnaleźć się w czymś tak normalnym, jak składanie szafy, wybieranie wspólnego materacu, czy układaniem poczty. Miałam naprawdę niezły ubaw widząc Sarę pełną zapału do złożenia czegoś tak prostego, jak szafa z Ikei, a następnie widząc jej "zrozpaczoną minę" po tym, jak szafa w jednej chwili runęła. Teraz będę a'la psychoanalitykiem i stwierdzę, że w tym związku Sara jest osobą, która jest zbyt impulsywna i robi nieprzemyślane rzeczy, a Ava jest zorganizowaną, myślącą, trzymającą się ustalonego planu (ach te biurowe kodeksy) osobą, która po porażce odczuwa mocne zawiedzenie. Co z tego wynika? To dwie całkowicie różniące się osoby, które nie wiadomo jakim cudem się w sobie zakochały. Ale jak mówi stare przysłowie — "Przeciwności się przyciągają".

Dalsza scena z materacami też dała mi mocne bicie w serduchu, gdyż pokazała, że bohaterki odczuwają takie uczucie, jak obawa przed przyszłością, o której jedna z nich nie chciała myśleć ze względu na swoją przeszłość. Oczywiście mówię tu o Sarze, która przecież już raz zmarła, a teraz jej przyszłość jest niemal trudna do ustalenia przez to, że jest podróżniczką w czasie. Ten moment był też dla mnie fajny ze względu na to, że jakiś czas temu mieliśmy pokazaną Avę i Sarę jako dzieci, które były na obozie letnim (coś tam o tym pisałam TUTAJ), a teraz pokazali nam, jak te dwie panie mogłyby wyglądać w przyszłości za pięćdziesiąt lat. 
Kulminacją tego było normalne życie, w których musiały zmierzyć się z codziennością — myciem talerzy, sprzątaniem i naprawianiem, pocztą. I tu zaczęły się problemy, gdyż właśnie tak banalne rzeczy doprowadziły do kłótni. I w sumie się nie dziwię. Jak mają żyć normalnie, kiedy obie zajmują się sprawami, o których zwyczajny człowiek nie ma zielonego pojęcia. To nie jest przecież ich świat! Jednak w końcu będą musiały się z tym zmierzyć, o ile dalej chcą być razem, prawda? Życie razem to nie tylko łapanie magicznych uciekinierów, ale również tak zwyczajne rzeczy jak gotowanie, sprzątanie czy, na litość, poczta. Problemy z magicznymi uciekinierami kiedyś się skończą, a co wtedy? Tutaj najwięcej obaw miałaby Sara i ja jej się nie dziwię. Osoba, która od bardzo dawna jest związana z czymś, co nie jest normalne, będzie miała problemy do życia w normalnym świecie, nawet jeśli miałaby żyć z ukochaną osobą. I właśnie przez takie myślenie obie zostają rozłączone. Sara dostaje do wyboru tysiące Av (wybaczcie, jeżeli źle odmieniłam), ale poszukuje tylko tej jednej. Tej, którą kocha i nie zamieniłaby na żadną inną. Słodkie, prawda. 

W końcu jej się to udaje, a zwieńczeniem tego wszystkiego okazał się całus, który pozwolił im się wyrwać z największego koszmaru Avy — życia jak normalna osoba. 
Sama mam nadzieję, że jednak obie poukładają sobie to wszystko w główkach i uświadomią sobie, że muszą nauczyć się żyć razem, jak dwie normalne osoby, a nie tylko jako "superbohaterki". I ja wiem, że to w tych okolicznościach może być trudne, ale kto wie, może im się uda. 
W tym miejscu chciałabym dodać jeszcze ciekawostkę, która pojawiła się na tegorocznym Clexaconie, na którym Avalance miało własny panel. Caity Lotz (Sara Lance) na pytanie odnośnie do małżeństwa Sary i Avy odpowiedziała, że nie chciałaby, aby te dwie bohaterki wzięły ślub. Uważa, że to zburzyłoby tą ciekawość, jaka obecnie jest. Bycie w związku partnerskim jest dla niej fajniejsze i ma więcej otwartych ścieżek na rozbudowę. I w sumie zgadzam się z tymi słowami. Po małżeństwie ta ciekawość ich związku skończyłaby się, tak jak było w przypadku Olivera i Felicity (Arrow) czy Barry'ego i Iris (The Flash).

Rozpisałam się na temat samego Avalance, a przecież cały odcinek to nie tylko one, prawda? 
Na drugim planie była akcja z Neronem. I tutaj już naprawdę króciutko (chociaż cały post miał być krótki, ale coś nie wyszło). 
Szczerze się cieszę, że Nora Darhk, która w zeszłym sezonie była przecież tą złą, zmieniła się i teraz stoi po stronie dobra. Lubię aktorkę Courtney Ford za to, jak odgrywa swoją postać i uważam, że wychodzi jej to bardzo dobrze. W połączeniu z Brandonem (Ray Palmer w serialu) tworzą naprawdę świetny duet, ale to przecież nic dziwnego — w życiu prywatnym są małżeństwem. I po raz kolejny stwierdzam, że postać Constantine'a nadal mnie irytuje, ale też jest mi go żal. Ten odcinek udowodnił, że nasz pan od czarnej magii ma jakieś tam uczucia. 

Dobra, za bardzo się rozpisałam. Chcę dodać, że naprawdę wyczekuję jutrzejszego odcinka.
A teraz już kończę i biorę w rękę vademecum do WOSu bo matura już za pasem, a wiem jedynie tyle, że Polska wstąpiła do Unii Europejskiej w 2004 roku. 
Trzymajcie się, no i cześć.

Nuta na ten dzień: K/DA POP/STARS

czwartek, 28 lutego 2019

Recenzja mangi Citrus


Pierwszą styczność z tą mangą miałam już lata temu, kiedy w Japonii wydane było zaledwie 10 pierwszy rozdziałów. Nigdy nie sądziłam, że ta manga zostanie wydana w Polsce, ale jak widać umiarkowany sukces anime, które premierę miało w ubiegłym roku, skłoniło jedno z polskich wydawnictw do wydania jej na naszym rodzimym rynku. Premiera pierwszego tomiku była 25 lutego 2019 roku, a w moje łapki manga wpadła już wczoraj. Jestem już po lekturze, choć mangę dawno zakończyłam. Tak, anime też już dawno mam za sobą. Dzisiaj przychodzę z krótką recenzją, którą, mam nadzieję, przyjmiecie pozytywnie. 

Manga ,,Citrus" to historia dwóch licealistek, które przez ślub swoich rodziców zostały przybranymi siostrami. Z początku ich relacje wydają się dziwne, a atmosferę między nimi można by przeciąć nożem. Yuzu Aihara to dziewczyna o własnych zasadach, przy czym notorycznie łamie zasady panujące w nowej szkole. Jej wyróżniającą cechą, na którą uwagę zwraca wiele osób, są farbowane na blond włosy. Już pierwszego dnia dochodzi do spotkania z osobą, która w szkole ma największy respekt, więc Yuzu od samego początku swojego pobytu w szkole ma problemy. Tą osobą jest przewodnicząca rady uczniowskiej — Mei Aihara. W międzyczasie Yuzu poznaje sekret swojej przybranej siostry, co jest dla niej bardzo niezrozumiałe. Trzeba napomknąć, że dziewczyny przez cały ten czas nie wiedziały, że są siostrami, a dowiedziały się o tym dopiero w domu. Dalej to pitolenie, pocałunek, rozterki Yuzu, znowu pocałunek, zabranie Mei, zawał dziadka. Żyć nie umierać.
To tyle z delikatnego opisu wprowadzającego do fabuły. A teraz czas na to, co tygryski lubią najbardziej. Narzekanie, narzekanie i jeszcze raz narzekanie. Mangę kupiłam tak naprawdę tylko ze względu na moje przywiązanie, bowiem był to jeden z pierwszych komiksów, które z taką uwagą śledziłam (byłam jeszcze dziecięciem) i myślałam, że po tylu latach to się nie zmieni. Niestety, myliłam się i to bardzo. Mój wpływ na to miało pewnie to, że przez te lata przeczytałam zbyt wiele innych mang o podobnej tematyce i poznałam zbyt wiele innych bohaterek. Zachowanie Yuzu może i jest w pewnym sensie normalną reakcją na zdarzenia, których jest "ofiarą", jednak jest to zarazem tak irytujące, że nie raz miałam ochotę odłożyć tomik na półkę i do niego nie wracać.  Z drugiej strony mamy Mei, ułożoną dziewczynę, dbającą o zasady, ale czy na pewno? Pod tą pokerową twarzą skrywa się osoba pogubiona w życiu, która została skrzywdzona przez życie, a to odbiło się na jej psychice. I jak od początku lubiłam Mei i jej poniekąd współczułam, tak za Yuzu od wielu lat nie przepadam. Jak już wspominałam, jest strasznie irytującą bohaterką, nie rzadko psującą przyjemność z czytania przez jej ciągłe wrzaski. Może nie powinnam tego tak oceniać ze względu na wiek bohaterek — w końcu są dopiero w pierwszej klasie liceum, więc są też tak doświadczone w życiu, jak dopiero co narodzone cielę. Mam też swoistą niechęć do maki głównych bohaterek. Może jest to spowodowane, że nie lubię takich postaci, ale ze względu na tym, że to postać-zapychacz, nie zwracam na nią uwagi. Na plus jest wprowadzenie postaci Harumin — nowej przyjaciółki Yuzu. Wprowadza ona fajną atmosferę, a jednocześnie temperuje główną bohaterkę, przez co staje się mniej irytująca.

Dość o postaciach, teraz krótko o grafice. Uwielbiam styl autorki, a widząc rysunki na żywo, a nie na skanach w internecie, byłam pod niesamowitym wrażeniem. Jest delikatna, brak w niej chaotyczności. Oprócz tego sama obwoluta jest fajnie zaplanowana. Po zebraniu wszystkich tomików i ułożeniu ich obok siebie powstanie jedna całość. Podobny zabieg został ukazany w mandze ,,Monster", którą w Polsce wydało wydawnictwo Hanami. 
Ostatnią kwestią jest wydanie Waneko. Moim zdaniem to wydawnictwo spisało się naprawdę dobrze, choć z początku miałam mieszane uczucia co do tego, jak to będzie wyglądało. W każdym razie wydanie jest na maksymalnym poziomie, jaki mógł być przy tej mandze i liczę, że "Koty" będą kontynuować jakość wydania. 

poniedziałek, 7 stycznia 2019

Opinia na temat serialu Wynonna Earp

Na początku przeproszę za zwlekaniem z opinią na temat trzech ostatnich odcinków Legends of Tomorrow. Napisałam opinię pierwszego z zaległych i stanęłam w miejscu, gdyż nie mam pojęcia co napisać o dwóch kolejnych. Dodam również, że poniższa opinia jest pisana na szybko i pojawiła się już na forum gierki internetowej, więc ją po prostu przeklejam tutaj. Nie ma ona większego składu i ładu, więc wybaczcie.


Skończyłam właśnie 3 sezon Wynonny Earp. Żeby nie powiedzieć brzydko, finał był tak kiepski, że momentami zastanawiałam się co tam się w ogóle dzieje. Stety lub niestety czekam na sezon 4 bo jestem ciekawa SPOILER Co się wydarzy z Waverly i co to za nowy przeciwnik.. W ogóle po zaczęciu 2 sezonu stwierdziłam, że to już kompletnie nie jest to samo co w pierwszym. Podobał mi się ten klimat współczesnego westernu i sam zamysł polowania na zjawy aka demony. Do tego wątek siostry Wynonny (tej młodszej) i Nicole Haught był jeszcze w tym sezonie tak delikatnie budowany, że to w ogóle nie przeszkadzało. W kolejnych sezonach przeszkadzało mi już wszystko. Rozwiązłość i Wynonny i Doca, trójkąt miłosny, ukazywanie relacji Waverly i Nicole jako czysto cielesnej (choć miłość też było tam czuć). 
Nie powiem, Bulshar wydawał się być ciekawym przeciwnikiem i liczyłam, że akcja z nim będzie ciekawsza, a tak to przez cały sezon bardzo się nudziłam, a jedyne co mnie przytrzymywało przy serialu to... powiedzmy, że ten kiepski humor, który bawi mnie od początku serialu i oprócz humoru to oczywiście aktorzy i to nie wszyscy. 
Melanie Scrofano (Wynonna Earp) odegrała swoją rolę wręcz genialnie. Czasami zdarzały jej się jakieś "gorsze dni", ale ogółem wszystkie emocje, ruchy, a nawet sposób jej wypowiedzi były odegrane idealnie do każdej sytuacji. Podobało mi się jak Katherine Barrell odegrała roztrzepanie swojej bohaterki, czyli Nicole Haught. Co prawda kobieta była tam gliną, więc roztrzepanie nie było zbyt wskazane, ale jednak widać, że Barrell wczuła się w swoją postać podobnie jak Scrofano. Dominique Provost-Chalkley, grająca Waverly Earp SPOILER A może raczej Waverly Angel?, była jedną z tych osób, które mogłabym oglądać wiecznie na ekranie. Zwłaszcza w sytuacji, jaką miała w drugim sezonie, kiedy mierzyła się z "czymś". Oprócz tego widać, że aktorka czuje się luźno w swojej roli, a sceny WayHaught (Waverly i Nicole) są po prostu naturalne, nie wymuszone, co zresztą widać po relacji, jakie mają same aktorki (można to zobaczyć nawet na różnych spotkaniach z fanami, filmikach z instagrama itp.). Nie wymieniam wszystkich aktorów, którzy jakoś przypadli mi do gustu, gdyż są to po prostu postacie drugoplanowe bądź epizodyczne. Znaczy się Nicole w sumie jest drugoplanową, ale miała dość mocny wpływ na fabułę. 

Muszę dodać jeszcze, że serial miał naprawdę dobrą muzykę. Samo intro do tej pory siedzi mi w głowie i sama nawet nie wiem, kiedy zaczynam to nucić. ---> LINK

Podsumowując
Serial nie jest wybitny, ale ma swoje dobre momenty. W szczególności sezon pierwszy, który trzyma się kupy i wiadomo o co w nim chodzi. Oceniam go na takie 7/10 ze względu na przyjemny klimat westernu. Pomijam to, że niektóre rzeczy są tak dziwne, że aż trudne do zrozumienia i w sumie zastanawiam się, jak ludzie mogli nie domyślić się, że w Purgatory (mam nadzieję, że dobrze napisałam nazwę miasta) dzieją się tak dziwne rzeczy i wierzyli w marne wymówki władz.

CREATED BY
MAYAKO
CREDIT: ART