poniedziałek, 26 listopada 2018

[Legends of Tomorrow]S4E04&05 Letni obóz i wypad do Japonii lat '50!

Tak, tak. Obijałam się jak nie wiem i nie mam na to wymówki. Jak już na facebooku pisałam, dzisiejszy post będzie o dwóch odcinkach. Bez zbędnego gadania, zaczynajmy.


Uwaga, mogą pojawić się spoilery!

Zacznijmy od odcinka czwartego. Nasza wesoła gromadka udała się do obozu letniego w 1997 (o ile dobrze pamiętam datę) o nazwie Ogawa Camp (tutaj fajne easter egg, ale ten, jak i inne nawiązania możecie przeczytać tutaj ---> KLIK). Na samym początku mamy zapowiedziane, że w tym odcinku udział weźmie Ava Sharpe, która robi sobie chwilową przerwę od Biura Czasu (oczywiście tylko na czas tego odcinka) i wraz ze swoją ukochaną rusza by pomóc odnaleźć zagubione dzieci i pokonać kolejną magiczną istotę. Nie obyło się bez żartów, śmiechów, powagi, a nawet lekkiej sceny avalance, która była zakończeniem całej akcji. Przyjemnie, prawda? Też tak uważam. Niestety, nawet tak długo wyczekiwana scena nie mogła naprawić tego, że przy tym odcinku trochę się nudziłam.
 Całość ratował Constantine, który po raz kolejny pokazał nam, że jest mistrzem okultyzmu i nie ma sobie równych. Nawet Ray, który w moich oczach jest mocno... po prostu słaby, w tym odcinku wykazał się choć trochę większą ingerencją. Tak jak w poprzednich sezonach mocno narzekałam na samego Micka Rory'ego, tak w tym odcinku pokazał, że jest osobą myślącą i jest dobrym kompanem nie tylko do wódki (a raczej bimbru), ale również do zwykłej rozmowy, jaką odbył z więźniem Legend, jakim jest Charlie. Tym razem Zari wypada mocno poza całokształt. Jej jedynym zajęciem było pilnowanie Charlie, gdzie i tak pozwoliła jej uciec, nabierając się na głupią sztuczkę. 
Była jeszcze jedna, fajna scena. Walka Avy i Sary w dość nietypowy sposób z magicznym stworzeniem, ale jeżeli chcecie wiedzieć na czym ona polegała, musicie obejrzeć odcinek. 

Tak, opinia jest dość krótka, ale nie chcę się znowu rozpisywać i chcę unikać jak najbardziej spoilerów. Mam nadzieję, że to jest w miarę okay.



No to teraz przyszedł czas na kolejny odcinek. Tym razem wybieramy się do Japonii i mamy do czynienia z potwornym potworem (masło maślane jest zawsze dobre). Jest nim wielka ośmiornica, którą nazwano Tagumo i stąd właśnie tytuł odcinka "Tagumo atakuje!". Jak na poprzednim odcinku trochę się nudziłam, tak na tym oglądałam naprawdę uważnie każde posunięcie bohaterów. W odcinku jednocześnie odbywały się trzy wątki. W zeszłym tygodniu w Ameryce trwało święto dziękczynienia, a więc i odcinek Legend był w pewien sposób z tym związany. Na początku powiem o wątku Nate'a i Avy. Gdy do Biura Czasu przyjechał
Hank Heywood, aby sprawdzić jak Dyrektor Sharpe radzi sobie z uciekinierami, ten zaprasza ją na święto z racji tego, że kobieta nie miała innych planów. Tutaj mam pewien problem z linią czasu. Ava miała spędzić święta z Sarą, ale ta była w Japonii ze względu na magicznego uciekiniera. Tylko halo... Sara ma statek do podróży w czasie. Dlaczego nie mogła wrócić, wraz z resztą ekipy, dzień przed świętem i spędzić je z Avą? No tak trochę... kiepsko, ale rozumiem, że scenarzyści mieli wizję, aby te święta Ava spędziła z rodziną Heywooda bo przecież jej własna rodzina to aktorzy. Wracając do pozostałych. Sara, Zari, Mick i...
Charlie udają się do Japonii na plan filmowy, gdzie została nakręcona pewna scena pokazująca monstrum, które zniszczyło całe Tokyo. Trzeba dodać, że akcja dzieje się kilka lat po zrzuceniu bomby na Hiroshimę, a więc ten temat też tam poniekąd odgrywa ważną rolę. Tutaj jestem pod wrażeniem gry emocjonalnej Japończyka odgrywającego rolę reżysera. Mężczyzna naprawdę mnie urzekł i w pewnym momencie puściłam łezkę wzruszenia. Podobała mi się współpraca Charlie z Sarą, choć wiadomo, że zmiennokształtna to pełnej klasy punkowa dziewczyna, która ma własne zasady, nie słucha się przywódcy i kroczy własnymi ścieżkami. Tak w odcinku widzieliśmy w pewnym momencie spoko współpracę pań. No i tutaj genialny pomysł Zari na pokonanie potwora. Mick jednak nie jest taki bezużyteczny, na jakiego wygląda. I w końcu poruszyli wątek, który został ukazany w którym z odcinków trzeciego sezonu (odcinek, gdy Zari trafia do pętli czasowej). Myślałam, że to tylko smaczek na jeden odcinek, a tu jednak niespodzianka. I pewnie się zapytacie, a gdzie w tym odcinku Ray (bo jak zapomniałam wcześniej wspomnieć, Constantine uległ pewnemu wypadkowi). Palmer próbuje odnaleźć kobietę, która w pierwszym odcinku pojawiła mu się w majakach. Tak! Nora Darhk powraca do serii! I już nie jako ta zła. Ray poszukuje jej, aby ta pomogła przywrócić do zdrowia Johna. I udaje jej się to, ale przed tym, gdy to zrobiła, przeżyła naprawdę sporo wątpliwości. Ostatnia scena pokazała, że to już nie ta sama Nora, którą znamy z trzeciego sezonu. Pisząc artykuł, gdzie Courtney Ford (aktorka odgrywająca Norę) wypowiadała się na temat jej powrotu do serii, przeżyłam naprawdę miłe ciepełko na serduszku. Lubię tą postać. Jest tajemnicza, a tym samym przyciąga do siebie odbiorców. W dodatku chemia, jaka jest pomiędzy Rayem, a Norą jest widoczna gołym okiem (nic dziwnego, skoro aktorzy są w życiu prywatnym małżeństwem) i liczę na więcej scen z ich udziałem. 
Na zakończenie dodam, że w tym odcinku pojawiły informacje odnośnie przyszłości serii. Mamy na oku dwóch bohaterów, którzy mogą okazać się głównymi antagonistami serii, ale co do ich zamiarów można mieć tylko teorie (które w mojej głowie rodzą się już od drugiego odcinka).






A więc to wszystko o tych dwóch odcinkach. Już jutro premierę będzie miał kolejny odcinek Legend. Jestem ciekawa co tym razem wymyślą nasi bohaterowie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

CREATED BY
MAYAKO
CREDIT: ART