No cześć Wam!
Mamy dzisiaj sobotę, prawda? Jest już kilka dni po siódmym odcinku Legend... Ale zaraz, chwileczkę. A gdzie post z szóstego odcinka?! Tak jakby w tamtym tygodniu nie czułam się najlepiej i nawet jeżeli chciałam napisać posta, to nie mogłam. I w tym tygodniu też nie będzie posta z szóstego i siódmego odcinka (tak jak to było dwa tygodnie temu), a to z racji tego, że w przyszłym tygodniu jest bodajże ostatni odcinek Legend przed tym, jak pójdą na przerwę (tutaj powinno być zdjęcie mnie płaczącej bo Legends of Tomorrow wraca dopiero w kwietniu, a nie tak jak pozostałe serie od The CW - w styczniu). No ale mniejsza. Postanowiłam, że właśnie dlatego napiszę posta z opisem trzech odcinków i podsumowaniem dotychczasowych odcinków serii.
No ale to nie wszystko, co mam Wam do powiedzenia w tym poście. Niedawno był Black Friday. Postanowiłam skorzystać z tej okazji i uzupełnić sobie swoją półeczkę. A raczej uzupełnić kilkoma seriami + dodać kilka innych. Jak wiecie, zaczęłam się interesować komiksami amerykańskimi. Tak też w moich paczuszkach pojawił się pierwszy amerykański komiks, jakim jest Green Arrow: DC Odrodzenia (a o tym też za chwilę).
W paczkach pojawiły się:
- 4 tomy Green Arrowa: DC Odrodzenie
- 5 tomów Resident Evil + karta i zakładka
- 3 tomy Blue Heaven + 3 zakładki
- 7 tom My hero academia
- któryś tom Boruto
Tam też w tle jest kalendarz z Boruto na 2019 rok.
Oprócz tego chciałabym Was serdecznie zaprosić na stronkę Flarrow.pl gdzie jestem jednym z redaktorów. Tak, piszę tam artykuły gdzieś od października, a w listopadzie (chyba, nie pamiętam) byłam na jednym ze zlotów. Także jeżeli chcecie coś poczytać ode mnie to zapraszam tam.
No i jeżeli ktoś chce mieć ze mną jakiś stały kontakt to zapraszam na mojego streamerskiego discorda, którego trzeba rozkręcić. Jeżeli będą osoby do pisania, to zawsze będę starała się odezwać, a jeżeli nikt nie będzie pisał na discordzie, można napisać na prywatnej wiadomości. LINK Z ZAPROSZENIEM
PS.: Na koniec roku postaram się nagrać filmik z updatem mojej mangowo/komiksowo/książkowej kolekcji.
sobota, 8 grudnia 2018
poniedziałek, 26 listopada 2018
[Legends of Tomorrow]S4E04&05 Letni obóz i wypad do Japonii lat '50!
Tak, tak. Obijałam się jak nie wiem i nie mam na to wymówki. Jak już na facebooku pisałam, dzisiejszy post będzie o dwóch odcinkach. Bez zbędnego gadania, zaczynajmy.
Uwaga, mogą pojawić się spoilery!
Zacznijmy od odcinka czwartego. Nasza wesoła gromadka udała się do obozu letniego w 1997 (o ile dobrze pamiętam datę) o nazwie Ogawa Camp (tutaj fajne easter egg, ale ten, jak i inne nawiązania możecie przeczytać tutaj ---> KLIK). Na samym początku mamy zapowiedziane, że w tym odcinku udział weźmie Ava Sharpe, która robi sobie chwilową przerwę od Biura Czasu (oczywiście tylko na czas tego odcinka) i wraz ze swoją ukochaną rusza by pomóc odnaleźć zagubione dzieci i pokonać kolejną magiczną istotę. Nie obyło się bez żartów, śmiechów, powagi, a nawet lekkiej sceny avalance, która była zakończeniem całej akcji. Przyjemnie, prawda? Też tak uważam. Niestety, nawet tak długo wyczekiwana scena nie mogła naprawić tego, że przy tym odcinku trochę się nudziłam.
Całość ratował Constantine, który po raz kolejny pokazał nam, że jest mistrzem okultyzmu i nie ma sobie równych. Nawet Ray, który w moich oczach jest mocno... po prostu słaby, w tym odcinku wykazał się choć trochę większą ingerencją. Tak jak w poprzednich sezonach mocno narzekałam na samego Micka Rory'ego, tak w tym odcinku pokazał, że jest osobą myślącą i jest dobrym kompanem nie tylko do wódki (a raczej bimbru), ale również do zwykłej rozmowy, jaką odbył z więźniem Legend, jakim jest Charlie. Tym razem Zari wypada mocno poza całokształt. Jej jedynym zajęciem było pilnowanie Charlie, gdzie i tak pozwoliła jej uciec, nabierając się na głupią sztuczkę.
Była jeszcze jedna, fajna scena. Walka Avy i Sary w dość nietypowy sposób z magicznym stworzeniem, ale jeżeli chcecie wiedzieć na czym ona polegała, musicie obejrzeć odcinek.
Tak, opinia jest dość krótka, ale nie chcę się znowu rozpisywać i chcę unikać jak najbardziej spoilerów. Mam nadzieję, że to jest w miarę okay.
No to teraz przyszedł czas na kolejny odcinek. Tym razem wybieramy się do Japonii i mamy do czynienia z potwornym potworem (masło maślane jest zawsze dobre). Jest nim wielka ośmiornica, którą nazwano Tagumo i stąd właśnie tytuł odcinka "Tagumo atakuje!". Jak na poprzednim odcinku trochę się nudziłam, tak na tym oglądałam naprawdę uważnie każde posunięcie bohaterów. W odcinku jednocześnie odbywały się trzy wątki. W zeszłym tygodniu w Ameryce trwało święto dziękczynienia, a więc i odcinek Legend był w pewien sposób z tym związany. Na początku powiem o wątku Nate'a i Avy. Gdy do Biura Czasu przyjechał
Hank Heywood, aby sprawdzić jak Dyrektor Sharpe radzi sobie z uciekinierami, ten zaprasza ją na święto z racji tego, że kobieta nie miała innych planów. Tutaj mam pewien problem z linią czasu. Ava miała spędzić święta z Sarą, ale ta była w Japonii ze względu na magicznego uciekiniera. Tylko halo... Sara ma statek do podróży w czasie. Dlaczego nie mogła wrócić, wraz z resztą ekipy, dzień przed świętem i spędzić je z Avą? No tak trochę... kiepsko, ale rozumiem, że scenarzyści mieli wizję, aby te święta Ava spędziła z rodziną Heywooda bo przecież jej własna rodzina to aktorzy. Wracając do pozostałych. Sara, Zari, Mick i... Charlie udają się do Japonii na plan filmowy, gdzie została nakręcona pewna scena pokazująca monstrum, które zniszczyło całe Tokyo. Trzeba dodać, że akcja dzieje się kilka lat po zrzuceniu bomby na Hiroshimę, a więc ten temat też tam poniekąd odgrywa ważną rolę. Tutaj jestem pod wrażeniem gry emocjonalnej Japończyka odgrywającego rolę reżysera. Mężczyzna naprawdę mnie urzekł i w pewnym momencie puściłam łezkę wzruszenia. Podobała mi się współpraca Charlie z Sarą, choć wiadomo, że zmiennokształtna to pełnej klasy punkowa dziewczyna, która ma własne zasady, nie słucha się przywódcy i kroczy własnymi ścieżkami. Tak w odcinku widzieliśmy w pewnym momencie spoko współpracę pań. No i tutaj genialny pomysł Zari na pokonanie potwora. Mick jednak nie jest taki bezużyteczny, na jakiego wygląda. I w końcu poruszyli wątek, który został ukazany w którym z odcinków trzeciego sezonu (odcinek, gdy Zari trafia do pętli czasowej). Myślałam, że to tylko smaczek na jeden odcinek, a tu jednak niespodzianka. I pewnie się zapytacie, a gdzie w tym odcinku Ray (bo jak zapomniałam wcześniej wspomnieć, Constantine uległ pewnemu wypadkowi). Palmer próbuje odnaleźć kobietę, która w pierwszym odcinku pojawiła mu się w majakach. Tak! Nora Darhk powraca do serii! I już nie jako ta zła. Ray poszukuje jej, aby ta pomogła przywrócić do zdrowia Johna. I udaje jej się to, ale przed tym, gdy to zrobiła, przeżyła naprawdę sporo wątpliwości. Ostatnia scena pokazała, że to już nie ta sama Nora, którą znamy z trzeciego sezonu. Pisząc artykuł, gdzie Courtney Ford (aktorka odgrywająca Norę) wypowiadała się na temat jej powrotu do serii, przeżyłam naprawdę miłe ciepełko na serduszku. Lubię tą postać. Jest tajemnicza, a tym samym przyciąga do siebie odbiorców. W dodatku chemia, jaka jest pomiędzy Rayem, a Norą jest widoczna gołym okiem (nic dziwnego, skoro aktorzy są w życiu prywatnym małżeństwem) i liczę na więcej scen z ich udziałem.
Na zakończenie dodam, że w tym odcinku pojawiły informacje odnośnie przyszłości serii. Mamy na oku dwóch bohaterów, którzy mogą okazać się głównymi antagonistami serii, ale co do ich zamiarów można mieć tylko teorie (które w mojej głowie rodzą się już od drugiego odcinka).
A więc to wszystko o tych dwóch odcinkach. Już jutro premierę będzie miał kolejny odcinek Legend. Jestem ciekawa co tym razem wymyślą nasi bohaterowie.
poniedziałek, 12 listopada 2018
[Legends of Tomorrow] S4E03 Królowa jest punkówą?!
Z góry przepraszam za obsówkę z tym postem. Napisy pojawiły się chyba w czwartek, a w piątek pojechałam do Katowic na zlot fanów Marvela i DC, z którego wróciłam dopiero w sobotę wieczorem (a raczej już prawie nocy). Niedziela, jak niedziela, zawsze zajęta, ale już biorę się do pisania.
Przypomina, że już jutro, naszego czasu, kolejny odcinek.
Przypomina, że już jutro, naszego czasu, kolejny odcinek.
Tym razem nasi bohaterowie ustalili, że coś niedobrego dzieje się z teraźniejszą Anglią, a problemem jest sama królowa Elżbieta. Wykryto, że magiczny uciekinier przesiaduje w Londynie roku 1977. Jak się dowiadujemy, Nate zaczyna być typowym biurowym gostkiem i niezbyt ciągnie go do powrotu na Wavridera. Wracając do Londynu, ekipa Legend i Constantine wybierają się do klubu, w którym panuje punk, a było to spowodowane tym, że przesiadywał tam ulubiony zespół królowej. Oczywiście Legendy nie byłyby sobą, gdyby nie wywołały bójki, przez co potencjalny obiekt ich poszukiwań ucieka... w furgonetce, w której przesiadywał nasz fan disco, czyli Ray Palmer (który nie chciał się wbić w punkowe wdzianka jak reszta zespołu). Raymond ucieka wraz z grupą The Smells, a następnie za prośbą Sary zostaje wtyką, która ma odnaleźć magiczne stworzenie. Nie powiem, uśmiałam się w momencie, kiedy grzeczny Ray ukradł psa królowej, w czym pomogła mu Sara, która pobiła ochroniarzy królewskich pupilków, a tym samym wystraszyła gostka, który wyprowadzał te psy. Nie powinno umknąć też uwadze to, jak dobrze poradził sobie Mick w roli informatora aka gościa, który mówił Rayowi, co ma dokładnie robić. I niezapomniany bieg do furgonetki — jeden z najlepszych momentów komediowego serialu.
Jednak nie zawsze musi być tak zabawnie, prawda? W odcinku mieliśmy też pokazanego Constantine'a, który wybrał się do baru, w którym obsługiwała go pewna piękna blond pani. Do Johna dołączyła Zari i w tym momencie dowiadujemy się, że ten nie chciał się tylko upić, ale po prostu poznać matkę, której nigdy wcześniej nie widział na żywo na oczy. Zrobiło mi się naprawdę przykro, zwłaszcza że nie znam historii Constantine'a z serialu czy filmu, a ta scena nawet wywołała łezkę w oku. Na zakończenie nasz magik prosto z piekła chciał wymazać się z historii, bijąc się ze swoim ojcem. Potem w tym wątku dostaliśmy znowu piękną mowę Zari. I powiem to ponownie, naprawdę trochę mnie denerwuje, że zrobili z niej taką... postać na wzór J'onna J'onzza (z Supergirl). Lubiłam tę Zari, która potrafiła drzeć koty z Sarą czy mieć własne zdanie, a innych kompletnie w dupie. Ja rozumiem, że każda postać przechodzi jakąś przemianę, ale to jest jednak piekło, a niebo. Wracając do naszego Raya, a raczej Rayge'a (o ile dobrze to zapisałam). Po swoim pierwszym pranku, z dobrego chłopaka zrobił się rozrabiaka. Zgodził się nawet na tatuaż, a przecież nikt wcześniej nie pomyślałby, że jest do tego zgodny. I zapewne myślicie sobie, a co z tą istotą magiczną? Nie napisałam na początku, że Constantine uważał, że magicznym jest rudy gościu, który miał okazać się skrzatem, ale po badaniu z ryżem okazało się, że to nie on, a co więcej, nie był nawet Irlandczykiem. Natomiast magicznym okazał się zmiennokształtny o imieniu Charlie. W sumie bardzo spodobała mi się ta postać, jej charakter i ogółem aktorka, która z początku ją grała. Naprawdę jestem zawiedziona, że została ona zastąpiona Maisie Richardson-Sellers, chociaż wiem, że ma to związek z dalszą fabułą. No nic, czekam jak to się dalej rozwinie. A mówiąc o Maisie. Tak, powraca Amaya, ale już nie jako Amaya, którą znamy, a jako Charlie — zmiennokształtna istota magiczna, która zamieniła się w Amaye, a po tym John odebrał jej moc zmieniania postaci. Będzie niezła zabawa, zważywszy na relację między Jiwe, a Natem. Właśnie! Zapomniałam o Heywoodzie, który w tym odcinku też dostał kilka minut czasu antenowego. Wraz z Garym udali się do jakiegoś okresu przed naszą erą (niestety nie przypomnę sobie teraz), aby pozbyć się problemu. Tam zostali zaatakowani przez istotę, którą poznaliśmy już w drugim odcinku trzeciego sezonu. Mówię oczywiście o tygrysie szablo-zębnym, który niemal nie rozerwał Gary'ego i Nate'a na kawałeczki. Nasi "czasowi kumple" zdołali naprawić to, co było zepsute, a jednocześnie zabrać nagrodę, którą była jakaś roślinka. Szkoda, że to właśnie ta roślinka była magicznym uciekinierem, którą później pokonali w biurze za pomocą zszywacza i jakieś części czegoś. Taaak, wyobrażacie sobie minę Avy, która patrzy na ten cały bałagan, który spowodowali? Była bezcenna.
Jednak nie zawsze musi być tak zabawnie, prawda? W odcinku mieliśmy też pokazanego Constantine'a, który wybrał się do baru, w którym obsługiwała go pewna piękna blond pani. Do Johna dołączyła Zari i w tym momencie dowiadujemy się, że ten nie chciał się tylko upić, ale po prostu poznać matkę, której nigdy wcześniej nie widział na żywo na oczy. Zrobiło mi się naprawdę przykro, zwłaszcza że nie znam historii Constantine'a z serialu czy filmu, a ta scena nawet wywołała łezkę w oku. Na zakończenie nasz magik prosto z piekła chciał wymazać się z historii, bijąc się ze swoim ojcem. Potem w tym wątku dostaliśmy znowu piękną mowę Zari. I powiem to ponownie, naprawdę trochę mnie denerwuje, że zrobili z niej taką... postać na wzór J'onna J'onzza (z Supergirl). Lubiłam tę Zari, która potrafiła drzeć koty z Sarą czy mieć własne zdanie, a innych kompletnie w dupie. Ja rozumiem, że każda postać przechodzi jakąś przemianę, ale to jest jednak piekło, a niebo. Wracając do naszego Raya, a raczej Rayge'a (o ile dobrze to zapisałam). Po swoim pierwszym pranku, z dobrego chłopaka zrobił się rozrabiaka. Zgodził się nawet na tatuaż, a przecież nikt wcześniej nie pomyślałby, że jest do tego zgodny. I zapewne myślicie sobie, a co z tą istotą magiczną? Nie napisałam na początku, że Constantine uważał, że magicznym jest rudy gościu, który miał okazać się skrzatem, ale po badaniu z ryżem okazało się, że to nie on, a co więcej, nie był nawet Irlandczykiem. Natomiast magicznym okazał się zmiennokształtny o imieniu Charlie. W sumie bardzo spodobała mi się ta postać, jej charakter i ogółem aktorka, która z początku ją grała. Naprawdę jestem zawiedziona, że została ona zastąpiona Maisie Richardson-Sellers, chociaż wiem, że ma to związek z dalszą fabułą. No nic, czekam jak to się dalej rozwinie. A mówiąc o Maisie. Tak, powraca Amaya, ale już nie jako Amaya, którą znamy, a jako Charlie — zmiennokształtna istota magiczna, która zamieniła się w Amaye, a po tym John odebrał jej moc zmieniania postaci. Będzie niezła zabawa, zważywszy na relację między Jiwe, a Natem. Właśnie! Zapomniałam o Heywoodzie, który w tym odcinku też dostał kilka minut czasu antenowego. Wraz z Garym udali się do jakiegoś okresu przed naszą erą (niestety nie przypomnę sobie teraz), aby pozbyć się problemu. Tam zostali zaatakowani przez istotę, którą poznaliśmy już w drugim odcinku trzeciego sezonu. Mówię oczywiście o tygrysie szablo-zębnym, który niemal nie rozerwał Gary'ego i Nate'a na kawałeczki. Nasi "czasowi kumple" zdołali naprawić to, co było zepsute, a jednocześnie zabrać nagrodę, którą była jakaś roślinka. Szkoda, że to właśnie ta roślinka była magicznym uciekinierem, którą później pokonali w biurze za pomocą zszywacza i jakieś części czegoś. Taaak, wyobrażacie sobie minę Avy, która patrzy na ten cały bałagan, który spowodowali? Była bezcenna.
W tym odcinku nie zabrakło wątku avalance. Choć był krótki, dalej mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że relacja między paniami jest naprawdę dobrze rozbudowywana, a ja tylko się raduję.
Podsumowując, odcinek nie był zły, miał swoje dobre momenty, ale również potknięcia. Tak jak już mówiłam, nie podoba mi się obecna rola Zari w zespole, zrobienie z Nate'a biurowego gostka też nie jest najlepsze, choć domyślam się, że jest to spowodowane niskim budżetem, jaki Legendy dostają (a przyznał to sam Nick Zano, który odgrywa rolę Nate'a). Bardzo podobał mi się wstęp do tego punkowego światka. Podoba mi się to, co robią z Constantinem. Nie znam jego przeszłości, a wiem o nim jedynie tyle, co było powiedziane w Arrowie i w Legendach, ale to naprawdę interesująca postać i jestem niesamowicie ciekawa, kto zostanie głównym antagonistą serii (a mam niemal 99% pewności, że będzie to ktoś związany z Johnem).
A wam jak podobał się odcinek? Macie podobne odczucia co ja? Czekacie na jutrzejszy dzień? Dajcie znać!
niedziela, 4 listopada 2018
[Legends of Tomorrow]S4E02 Wyruszamy do Salem!
Kolejny tydzień i kolejny odcinek. Tym razem nasi bohaterowie wyruszyli do Salem, a jak dobrze wiemy, jedna z naszych bohaterek już tam była i prawie zawisła na stryczku. Tutaj oczywiście mówię o Sarze Lance, która w drugim sezonie została wysłana przez Ripa Huntera do roku 1693 do Salem.
Tym razem trafiamy do roku 1692, w którym Legendy odkryły kolejną magiczną istotę. Ta postać jest znana z takiej bajki jak Kopciuszek. Jak się można domyśleć, chodzi tu o Wróżkę Chrzestną. Jeżeli myślicie, że ta starsza pani, która była tak milutka w bajce Disneya, będzie taka sama tutaj to... mocno się mylicie. Nie na darmo załoga Wavridera i nowy członek, który nie chce się nazywać Legendą, chcą wysłać ją w to samo miejsce co zeszłotygodniowego jednorożca. W tym odcinku zostały przedstawione dwie historie. Jedna z wróżką — o której powiem później; a druga Biura Czasu, które ma niemałe problemy, tym razem z rzeczami przyziemnymi, jakimi są pieniądze. Ava Sharpe, obecny dyrektor Biura, musi przekonać rząd odnośnie do pojawienia się magicznych stworzeń i tym samym przekonać ich do dofinansowania tajnej organizacji, którą prowadzi. Pomaga jej w tym Nate Heywood, który pozostał w roku 2018, aby poprawić stosunki ze swoim ojcem. Niestety życie nie jest takie proste i jemu również zaczyna brakować pieniędzy. Po dziwnym spotkaniu w nocy w siedzibie BC, Nate postanawia pomóc Avie w papierkowej robocie i zdobyć pieniądze na dalszy rozwój Biura.
To tak w skrócie co się działo. W tym odcinku mieliśmy pokazane dwie dość silne związki między bohaterami i nie chodzi mi tutaj tylko o romantyczną stronę. Pierwszym z nich jest Ava i Nate. Bardzo mi się podoba to, co twórcy robią z tą dwójką. Ich przyjaźń jeszcze bardziej się rozwija i widać, że się nieźle dogadują. Podobnie jest w sytuacji Sary i Zari. Jak wiadomo, Sara była niechętnie nastawiona do Zari i nawzajem, ale teraz to, co ta dwójka reprezentuje, jest... naprawdę cudowne. Mogę się rozpisywać przez wieczność o tym, jak twórcy rozwinęli postać Sary. Obserwuję ją od 2 sezonu Arrowa i naprawdę przeszła ogromną zmianę. Dlaczego o tym wspominam? Sara jest teraz kapitanem Wavridera. Dojrzała do tej roli, ale nie znaczy to, że jest kompletnie oziębłą postacią bez uczuć (gdyby tak było, nie powstałby związek z Avą), a wręcz przeciwnie. Pokazuje swoją troskę o załogę swojego statku. Już mogliśmy się o tym przekonać w trzecim sezonie, jednak w tym odcinku mieliśmy pięknie pokazaną relację Zari i Sary. Wspomnieć należy też o samej Zari, która przez swoją lekkomyślność prawie wszystko zepsuła, nie mówiąc już o zabiciu kilku ludzi z Salem.
Nie powiem, mam mieszane uczucia co do tego odcinka. Z jednej strony sama postać Wróżki Chrzestnej odchodziła gdzieś na bok, nie było akcji, a odcinek był w pewnym momencie nużący. Z drugiej jednak strony relacje między bohaterami wszystko ratowały, więc cały odcinek nie poszedł na stratę. W dodatku rola Constantine'a, który miał mieć w tym sezonie coś więcej do roboty, została kompletnie zepchnięta na drugi plan, a pojawił się on tylko w momencie kłótni z Rorym, próbie odesłania Wróżki do piekła i oczywiście samym dokończeniu planu.
Jeszcze jedno zastrzeżenie. Ja wiem, że Legends of Tomorrow już od jakiegoś czasu jest uznawane za komedię, ale jednak brakuje mi choć trochę tej powagi, którą rzekomo miał wnieść John Constantine, a jak na razie to widzę, że dodaje on jeszcze więcej tego komediowego uroku, aniżeli swojej mroczności. Nie mogę się już doczekać, aż przyjdzie pora na coś mroczniejszego, w końcu pierwszy odcinek nam to pokazał.
A wy co o tym sądzicie? Wolelibyście, aby Legendy dalej zostały zwykłą komedią, czy chcielibyście ujrzeć choć trochę powagi?
Tym razem trafiamy do roku 1692, w którym Legendy odkryły kolejną magiczną istotę. Ta postać jest znana z takiej bajki jak Kopciuszek. Jak się można domyśleć, chodzi tu o Wróżkę Chrzestną. Jeżeli myślicie, że ta starsza pani, która była tak milutka w bajce Disneya, będzie taka sama tutaj to... mocno się mylicie. Nie na darmo załoga Wavridera i nowy członek, który nie chce się nazywać Legendą, chcą wysłać ją w to samo miejsce co zeszłotygodniowego jednorożca. W tym odcinku zostały przedstawione dwie historie. Jedna z wróżką — o której powiem później; a druga Biura Czasu, które ma niemałe problemy, tym razem z rzeczami przyziemnymi, jakimi są pieniądze. Ava Sharpe, obecny dyrektor Biura, musi przekonać rząd odnośnie do pojawienia się magicznych stworzeń i tym samym przekonać ich do dofinansowania tajnej organizacji, którą prowadzi. Pomaga jej w tym Nate Heywood, który pozostał w roku 2018, aby poprawić stosunki ze swoim ojcem. Niestety życie nie jest takie proste i jemu również zaczyna brakować pieniędzy. Po dziwnym spotkaniu w nocy w siedzibie BC, Nate postanawia pomóc Avie w papierkowej robocie i zdobyć pieniądze na dalszy rozwój Biura.
To tak w skrócie co się działo. W tym odcinku mieliśmy pokazane dwie dość silne związki między bohaterami i nie chodzi mi tutaj tylko o romantyczną stronę. Pierwszym z nich jest Ava i Nate. Bardzo mi się podoba to, co twórcy robią z tą dwójką. Ich przyjaźń jeszcze bardziej się rozwija i widać, że się nieźle dogadują. Podobnie jest w sytuacji Sary i Zari. Jak wiadomo, Sara była niechętnie nastawiona do Zari i nawzajem, ale teraz to, co ta dwójka reprezentuje, jest... naprawdę cudowne. Mogę się rozpisywać przez wieczność o tym, jak twórcy rozwinęli postać Sary. Obserwuję ją od 2 sezonu Arrowa i naprawdę przeszła ogromną zmianę. Dlaczego o tym wspominam? Sara jest teraz kapitanem Wavridera. Dojrzała do tej roli, ale nie znaczy to, że jest kompletnie oziębłą postacią bez uczuć (gdyby tak było, nie powstałby związek z Avą), a wręcz przeciwnie. Pokazuje swoją troskę o załogę swojego statku. Już mogliśmy się o tym przekonać w trzecim sezonie, jednak w tym odcinku mieliśmy pięknie pokazaną relację Zari i Sary. Wspomnieć należy też o samej Zari, która przez swoją lekkomyślność prawie wszystko zepsuła, nie mówiąc już o zabiciu kilku ludzi z Salem.
Nie powiem, mam mieszane uczucia co do tego odcinka. Z jednej strony sama postać Wróżki Chrzestnej odchodziła gdzieś na bok, nie było akcji, a odcinek był w pewnym momencie nużący. Z drugiej jednak strony relacje między bohaterami wszystko ratowały, więc cały odcinek nie poszedł na stratę. W dodatku rola Constantine'a, który miał mieć w tym sezonie coś więcej do roboty, została kompletnie zepchnięta na drugi plan, a pojawił się on tylko w momencie kłótni z Rorym, próbie odesłania Wróżki do piekła i oczywiście samym dokończeniu planu.
Jeszcze jedno zastrzeżenie. Ja wiem, że Legends of Tomorrow już od jakiegoś czasu jest uznawane za komedię, ale jednak brakuje mi choć trochę tej powagi, którą rzekomo miał wnieść John Constantine, a jak na razie to widzę, że dodaje on jeszcze więcej tego komediowego uroku, aniżeli swojej mroczności. Nie mogę się już doczekać, aż przyjdzie pora na coś mroczniejszego, w końcu pierwszy odcinek nam to pokazał.
A wy co o tym sądzicie? Wolelibyście, aby Legendy dalej zostały zwykłą komedią, czy chcielibyście ujrzeć choć trochę powagi?
Awatar: Legenda Korry Wojna o teren (tom 3)
Bez dłuższego przeciągania. Macie tom trzeci. Pojawia się tam kilka błędów, które zdążyłam wyłapać jak pobieżnie przeglądałam, ale mam nadzieję, że nie są one na tyle złe, że będziecie mnie przeklinać.
LINK DO 3 TOMU
Kilka pierwszych stron:
LINK DO 3 TOMU
Kilka pierwszych stron:
piątek, 26 października 2018
Legends of Tomorrow - sezon 4 odcinek 1 [STRESZCZENIE I OPINIA]
Uwaga, poniższy materiał zawiera streszczenie całego odcinka.
Przechodząc już do odcinka. Dostaliśmy coś czego wcześniej nie moglibyśmy się spodziewać. Z początku nasze Legendy wykonują swoją ostatnią misję ratowania linii czasowej, gdzie ratują The Beatles przed anachronizmem. Po tym wracają na statek, a załoga zaczyna narzekać, że robi się nudno i liczyli na walkę z magicznymi stworzeniami, które obiecał im Constantine (przypomnienie: po uwolnienie Mallusa, a następnie pokonaniu go, uwolniono inne istoty magiczne). Później pojawia się Ava, każe Legendom udać się do głównej siedzimy Biura Czasu, a tam... niespodzianka! Załoga Wavridera doczekała się uhonorowania medalami za naprawienie historii (którą przecież sami zniszczyli). I to ten moment, kiedy Sara Lance, Ray Palmer, Zari Tomaz, Mick Rory i Nate Heywood powinni odejść na "emeryturę" bo przecież co innego mogliby robić w historii? Jest też wspomnienie od Norze Darhk, która, jak powinniśmy pamiętać, dostała kamień czasu od Raya, a w tym sezonie uciekła z więzienia Biura Czasu, więc to jest pewne, że ta bohaterka będzie jakąś częścią obsady. Fani avalance też doczekali się miłych scen pomiędzy Sarą Lance, a Avą Sharpe. Gdy impreza niespodzianka trwała, te dwie panie ulotniły się z niej, aby Ava mogła "oprowadzić" naszą kapitan po siedzibie. Fakt faktem skończyły w mieszkaniu Avy, ale kogo by obchodziła jakaś siedziba Biura Czasu? Tutaj twórcy pokazują nam jak relacja ukochanego shipu pewnej części fanów się rozwinęła. Ale przewińmy część, kiedy Ava proponuje Sarze zamieszkanie razem (a zarówno bycie jej utrzymanką) i przejdźmy do głównego tematu odcinka - magicznych stworzeń.
W mieszkaniu Avy nagle pojawia się Constantine i mówi, że zło rośnie w siłę, a Sara powinna być gotowa na atak. Później zostawia kości, które robią za magiczną różdżkę w poszukiwaniu magicznych stworzeń. Długo nie musimy czekać, gdyż po kilku chwilach akcja przenosi się do miejsca pełnego miłości i początku rewolucji seksualnej w naszej historii - Woodstock, Nowy Jork, 1969 (czujecie tę datę?).
Z początku rusza tam Ray z Zari w poszukiwaniu Nory. Ta dwójka korzystając z harcerskich zdolności Raya trafia na... trupa! Urzekł mnie tu komentarz Zari, która trafnie stwierdziła "to jest Nora, którą pamiętam", choć jestem ciekawa jaki twórcy mają pomysł na tą diabelską postać. Po tym krótkim incydencie na Woodstock przybywa Sara, a zaraz po niej Nate z Mickiem, którzy o problemach na linii czasowej dowiedzieli się z bardzo "miłego" spotkania z rodzicami Heywooda. Będąc w komplecie załoga odnajduje źródło problemów - stworzenie tak magiczne i utożsamiane z dobrem i miłością, że chce się wymiotować - jednorożca. Tak, oczy was nie mylą. Już w trailerze sezonu widzieliśmy z czym przyjdzie im się zmierzyć i znamy po części intencje naszego śnieżnobiałego rumaka z rogiem na czole. Legendy są świadkami zabójstwa kolejnego hipisa, a zarazem obrywają brokatem, co u czwórki z nich powoduje halucynacje (Sara była najsprytniejsza i zdołała się ukryć za Zari, ale szczerze jestem ciekawa jakie halucynacje miałaby nasza kapitan). Nic więc dziwnego, że Lance natychmiast udaje się do najodpowiedniejszej osoby - Johna Constantine'a. Jak można się domyślić, egzorcysta będzie odgrywać w tym sezonie naprawdę dużą rolę bo wątpię, aby zrobili z niego epizodystę. Gdy wracają na jakże magiczny Woodstock widzą pogrążoną w swoich halucynacjach drużynę Legend. Po tym zostaje nam tylko dowiedzenie się czegoś więcej o jednorożcu, zebranie materiałów do jego odesłania i... zwerbowanie potrzebnej do tego dziewicy, a raczej prawiczka, którym okazuje się Gary. Nie powiem, uwielbiam Adama Tsekhmana w tej roli. Naprawdę potrafi mnie rozśmieszyć. Rolą Gary'ego w odesłaniu jednorożca do piekła było robienie za przynętę. Co prawda plan naszych bohaterów troszkę się skomplikował, ale w końcu się udało, a jedyną stratą było... odgryzienie jednego z sutków Gary'ego. I na tym kończy się akcja z mitycznym koniem. Później Legendy, Constantine i Gary wracają do roku 2018 i mają czas na swoje normalne życie. Nate po akcji z halucynacją postanawia zbliżyć się do swojego ojca - Hanka; Ray i Zari rozmawiają chwilę o Norze, a następnie dziewczyna pokazuje geniuszowi swoją młodszą wersję wraz z jej mamą na placu zabaw, gdzie opowiada o jej zmaganiach z tym czy zmienić historię i zapobiec śmierci jej rodzinie, czy być prawdziwą legendą i tego nie robić. Nie wiadomo co robi Rory, ale za to swój wątek po raz kolejny dostaje Sara. Wraca do domu Avy, gdzie ma okrutne wyrzuty sumienia, że okłamuje swoją ukochaną. Dowiaduje się jednak, że Gary chlapnął farbę i Ava dowiedziała się o smoku, jak i jednorożcu, ale nie wini za to kapitan Wavridera, a jedynie czego się dowiaduje to tego, że dyrektor Sharpe nie ma z tym problemu (za wyjątkiem udziału Constantine'a, ale tego, że jest o niego zazdrosna, dowiedzieliśmy się już w trzecim sezonie). Niestety przez akcję z pojawieniem się magicznych istot kobiety nie zamieszkują razem, ale obiecują sobie, że jakoś znajdą sposób na normalne kontynuowanie ich związku (a to raczej nie powinien być problem z zegarkami, które posiada Biuro Czasu).
Ostatnia scena pokazuje nam, że to z czym przyjdzie się zmierzyć drużynie Legend nie jest takie proste do pokonania. John zostaje delikatnie poturbowany przez kolejnego demona, a tym samym dostajemy zapowiedź sezonu, który będzie zawierał sporo mrocznych wątków. Już przed premierą było wiadome, że sama postać Constantine'a wprowadzi do serialu mroczny klimat i... podoba mi się to!
Dobra, koniec streszczania odcinka. Teraz przyszedł czas na opinię. Ogółem uważam, że premiera była nawet udana. Zaciekawił mnie motyw całego tego magicznego bajzlu, co wywołało uwolnienie Mallusa. Dziwnym zestawieniem jest połączenie humoru, czego w Legendach nigdy nie brakowało, z mroczną atmosferą, jaką wprowadzają istoty z innego świata. Oprócz tego nie mogę się oprzeć opinii scen Avalance. Każdy z moich znajomych wie, że mocno uwielbiam ten ship, ale sceny w pierwszy odcinku w dalszym ciągu wydają mi się... dość sztywne, ale liczę, że zarówno Caity Lotz, jak i Jes Macallan rozkręcą się w tej kwestii, a oglądanie ich razem na ekranie będzie tylko czystą przyjemnością. Kolejny odcinek przyniesie nam spotkanie z czarownicami z Salem. I mam nadzieję, że również się nie zawiodę.
Zastanawiałam się czy nie robić też postów o Supergirl. Był to mój pierwszy serial z uniwersum i mam do niego pewien sentyment, a po obejrzeniu dwóch pierwszy odcinków uważam, że zapowiada się na całkiem ciekawy sezon.
niedziela, 21 października 2018
LEGENDS OF TOMORROW 1-3 (Co obejrzałam w ostatnich miesiącach część 2.2)
Tytuł jest inny niż w poprzednich postach, ale należy do tej samej serii co poprzednie. Jestem ciekawa ile osób się domyśliło o jaki serial może chodzić. Pewnie nie uzyskam odpowiedzi po ostatniej ilości wyświetleń, ale nadzieja matką głupich.
A więc zaczynajmy!
Do Legend zabierałam się już od czasu obejrzenia trzech sezonów The Flash. W końcu jednak skończyło się na chęciach, a później skończeniu się próbnego miesiąca na Netflixie. Dlatego też zrezygnowałam z tego, ale zawsze gdzieś w głowie miałam, że muszę obejrzeć inne seriale ze świata DC, gdyż jeszcze pamiętam jak mocno pokochałam Supergirl, która obecnie w moich oczach jest mocnym średniakiem (choć nie powiem, The flash jest gorszy). A więc gdy tylko dostałam dostęp do Netflixa, od razu zaplanowałam sobie obejrzenie LOTa. Zrobiłam to oczywiście zaraz po obejrzeniu OITNB, o którym wspominałam w poprzednim poście. W taki oto sposób serial Legends of Tomorrow stał się moim ulubionym serialem z całego arrowerse, który ma też moim zdaniem najlepsze predyspozycje do tego, aby być czymś większym (a przynajmniej czymś na równi z popularnymi seriami).
No ale dość o historii, dlaczego zaczęłam to oglądać. O czym tak właściwie jest Legends of tomorrow? Z początku należy wspomnieć, że to spin-off Arrowa i The Flasha. Historia zaczyna się od poznania Ripa Huntera(Arthur Darvill), który zbiera drużynę bohaterów i niebohaterów, aby uchronić przyszłość przed okrutnym Vandalem Savagem(Casper Crump). Władca czasu postanawia zrekrutować byłą członkinię Ligi zabójców - Sarę Lance(Caity Lotz); dwójkę ludzi, którzy razem tworzą Firestorma - Jeffersona Jacksona(Franz Drameh) i Dr. Martina Steina(Victor Garber); dwójkę przestępców, tworzących wspaniały duet - Leonarda Snarta(Wentworth Miller) i Micka Rory'ego(Dominic Purcell); bogatego superwynalazce, który skrywa się w zbroi Atoma - Ray'a Palmera (Brandon Routh); oraz parę skrzydlatych bogów, którzy mają wiele wspólnego z Savagem - Cartera Halla(Fal Hentschel) i Kendrę Saunders (Ciara Renee). Możnaby powiedzieć, że drużyna o takim składzie nie nadaje się do tak poważnego zadania, jak ratowanie przyszłości i... to by była najprawdziwsza prawda. Nasi bohaterowie z początku nie mogą dogadać się z samym kapitanem Wavridera - statku, który może "skakać" w czasie - ani między sobą. Duże problemy ma Sara, która kilka tygodni temu została wskrzeszona w Jamie Łazarza (pokazane w Arrowie, sezon 4 odcinek 3) i mimo że John Constantine przywrócił jej duszę, ta nadal odczuwa żądzę krwi. Do tego dochodzi śmierć jednego z członków załogi, a jednocześnie zmniejszenie szansy na zabicie Vandala.
Serial miał dużo mankamentów związanych z głównym zadaniem, między innymi tyle szans na zamordowanie Savage'a. Mieli już taką możliwość w pierwszych odcinkach, ale nie zrobili tego. Można to wyjaśnić tak, że twórcy nie chcieli tak szybko skończyć tego wątku i w sumie dobrze zrobili, gdyż dalsze rozbudowanie historii było naprawdę dobrym rozwiązaniem. Jednakże jeżeli chcieli ciągnąć to tak długo to powinni wymyślić lepsze rozwiązania. Zwłaszcza, że wiemy o pokonaniu Vandala w jednym z crossoverów pomiędzy Arrowem, a Flashem i wtedy jego pokonanie nie było aż tak ciężkie, ale dobra. Legendy wyjaśniły dlaczego tak łatwo nie da się go zabić.
Ogółem serial miał być w pewnym sensie komedią i to twórcą się udaje dzięki wprowadzeniu postaci Capitana Colda i Heat Wave'a. Ta dwójka pokazuje, że podróżowanie w czasie może być zabawne i użyteczne, nie martwią się zmianą linii czasowej (co twórcy też moim zdaniem dość mocno zrąbali), a teksty Micka Rory'ego doprowadzają do bólu brzucha.
No i dochodzimy do końcówki sezonu. Wiadomym jest, że Vandal musiał zostać pokonany i tak też się stało, ale sposób w jaki to zrobili był tak... nielogiczny, że miałam lekkie wąty do twórców. W tym przypadku najbardziej kluczowa postać, która tylko dlatego znajdowała się na pokładzie Wavridera, była w ogóle niepotrzebna.
W serii był też motyw porzucenia trzech postaci w roku 1958 (jak dobrze pamiętam). I to był miły smaczek, ale tylko z jedną postacią. Jak wiemy, Sara dołączyła do Ligi zabójców dopiero
w około 2008 roku. Tutaj pokazali nam, że to się stało o wiele wcześniej. Jak widać "korzenie" przyciągały naszego Białego Kanarka. I mnie jako wielkiej fanki Caity Lotz bardzo to pasowało. Nie muszę chyba wspominać, że sceny walki, które ta aktorka wykonuje sama, są naprawdę wisienką na torcie. Jeszcze w tym samym czasie został porzucony Ray wraz z Kendrą, ale to jest tak nudny wątek, że nawet nie ma co go wspominać, naprawdę. W całej serii narzekam na miałkość wątków romantycznych(oprócz jednego, ale o nim później). Co prawda bohaterowie mają czasami dobre momenty, ale w przypadku Kendry i Raya... no po prostu nie mogę tego zrozumieć, a w szczególności ze względu na dokładnie zarysowane przeznaczenie naszej Hawkgirl.
No i zapomniałam wspomnieć o zakończeniu sezonu. Po pokonaniu Savage'a nasi bohaterowie muszą naprawić błędy, jakie wywołali podróżując w czasie i niszcząc siedzibę Mistrzów Czasu. Sezon kończy się na spotkaniu z Rexem Tylerem, który zabrania Legendom podróżować do roku 1942. I tu zaczyna się furtka do drugiego sezonu.
Sezon drugi ogółem jest dla mnie wielkim zaskoczeniem dopiero po obejrzeniu tych kilku sezonów Arrowa. Dlaczego? Ponieważ pojawiają się tutaj dobrze znani antagoniści z serialu o naszym zielonym łuczniku. Oprócz Damiena Darhka(Neal McDonough) i Malcolma Merlyna(John Barrowman) pojawia się speedster z pierwszego sezonu The Flash. Chodzi oczywiście o Reverse-flasha, czyli Eoborna Thawne'a (Matt Letscher). Pierwszy odcinek zaczyna się od znalezienia przez Olivera Queena(Stephen Amell) i Nate'a Heywooda(Nick Zano) Wavridera na dnie oceanu, a na jego pokładzie naszego Micka Rory'ego, który pokrętnie opowiada o historii Legend. Po tym jak nasi bohaterowie nie posłuchali się zakazu i wyruszyli do roku 1942, spotkało ich pewne niemiłe zdarzenie, które spowodowało przeniesienie części naszej załogi w różne okresy historyczne. W taki oto sposób nasza Sara zostaje prawie spalona na stosie, a Ray zjedzony przez dinozaura. Po zjednoczeniu drużyny i dołączeniu do niej Nate - historyka, który ma pomóc załodze statku w naprawie historii i pozbyciu się tak zwanych abberacji - wszyscy wyruszają ponownie do roku 1942, aby uratować jednego z największych fizyków naszego świata - Alberta Einsteina.
I niby na tym ma polegać cała historia, naprawa różnych abberacji, aby uniknąć zakłócenia linii czasu. Tylko jest mały problem, nagle pojawia się Legion zagłady (ta nazwa dalej mnie śmieszy, ale niech będzie). To główni antagoniści, którzy przysporzą naszym bohaterom nie jednego problemu. Zapomniałam wspomnieć, że oprócz Nate'a, do załogi dołączyła Amaya Jiwe(Maisie Richardson-Sellers) znana również jako Vixen.
Powiem tyle, tak jak sam Merlyn czy Darkh byli bardzo nudnymi antagonistami w Arrowie, tak w Legendach naprawdę miałam ciarki na ciele, kiedy wdrażali w życie swoje plany. Co prawda można powiedzieć, że atmosfera czasami wydawała się niemal mroczna, ale Legion nie raz przyprawił mnie o bóle brzucha związane ze śmiechem.
I tu mamy też dużo mieszania w czasie. Co prawda postacie próbują zawsze coś naprawić, ale wiecie jak to z tym bywa. Za łatwo nie jest. Może też wpływ ma na to to, że nasza drużyna straciła pierwszego kapitana - Ripa Huntera. Żadna z Legend nie miała pojęcia gdzie może się znaleźć, a Gideon - nasz pokładowy komputer - nie była w stanie go znaleźć. W taki oto sposób na początku jego miejsce zajął Dr. Stein, a następnie ktoś bardziej kompetentny - Sara Lance. Rip oczywiście dalej w serii się pojawił, co prawda nie tak szybko jak można się tego spodziewać, ale czy to złe? W moim odczuci Legendy miał lepszy wyraz, kiedy jego nie było w pobliżu.
Ja wiem, że piszę to dość zagmatwanie, ale też nie wiem dokładnie o czym pisać bo jest tego masa, a nie chcę też zdradzać całej historii (i muszę się przyznać, że tak szybkie obejrzenie wszystkich trzech sezonów trochę pomieszało mi historie, które się tam działy).
Wspominając o Ripie muszę dodać tyle, że wraca w końcu do Legend, ale kapitanem w dalszym ciągu pozostaje Sara. Oprócz tego jego powrót nie był taki prosty. W końcu Arthur Darvill mógł się wykazać choć trochę lepszym aktorstwem. Odgrywając rolę czarnego charakteru był naprawdę niesamowity i biję mu za to pokłony. W końcu nie trzymał się tak sztywno swoich zasad, które wyniósł z mistrzów czasu (choć w poprzednim sezonie i tak nie raz je złamał, więc tutaj nie ma o czym mówić). No ale w końcu Legendy musiały przemówić mu do rozsądku i odzyskać jego pamięć.
Końcówka sezonu jest zaskakująca. Można by pomyśleć, że złoczyńcą nie uda się spełnić swojego planu, a tu dostajemy zaskoczenie, gdyż ich pragnienia się spełniają, a Legendy są w okropnych tarapatach. Jakimś cudem udaje im się z nich wyjść. I tutaj zaczyna się piekło. Leję się krew, ludzie giną, a nasze Legendy psują jeszcze bardziej czas. Ale przynajmniej udaje im się pokonać Legion.
W końcu wracają do naszych czasów, a zakończenie był wprost cudowne. W szczególności tekst "Chyba zepsuliśmy czas", a w tle ukazane dinozaury chodzące po Star City.
Na końcu drugiego sezonu Legendy spotykają swojego starego kapitana, który oznajmia im, że nie są już potrzebni, gdyż pięć lat temu założył Biuro Czasu - organizację na wzór Mistrzów Czasu. W ten sposób nasi bohaterowie przechodzą na zasłużone emerytury. I tu początek trzeciego sezonu jest tak bardzo... kiepski. Sara pracująca w sklepie? Była zabójczyni w takim miejscu? No proszę was. Albo Ray Palmer - geniusz swoich czasów - pracuje przy apce randkowej. Rory korzysta z zasłużonych wakacji i wyjeżdża na ukochaną Arubę, Amaya wraca do swoich czasów, aby spełnić swoje
przeznaczenie (gdyby nie wróciła do Zambezi i pozostała z ukochanym Natem w naszych czasach, prawdopodobnie nie byłoby obecnej Vixen). Jax wraca do swoich zajęć, a Dr. Stein? Do swojej córki, która jest tak de facto abberacją. Jeszcze pozostaje nam Nate, który po zdobyciu nowych umiejętności(zmiana w stal) spisuje się jako podrzędny bohater, wraz z Wallym Westem(Kayinan Lonsdale). Biuro czasu robi za nich całą robotę, także wydaje się, że są niepotrzebni, ale pewnego dnia była kapitan Wavridera dostaje telefon od naszego piromana odnośnie tego, że ten złapał nie kogo innego jak Juliusza Cezara. Czyżby Biuro czasu zawiodło? Na to wychodzi. Nie trzeba mówić, że Legendy robią z siebie w pewnym momencie głupków, znowu psują historię, znowu ją naprawiają i tak w kółko. Aż nie wraca antagonista z poprzedniego sezonu - Damien Darkh. I tu muszę też wspomnieć o jego córce, Norze Darkh(Courtney Ford), która odegrała bardzo dużo w całym sezonie. Pokazuje zmianę naszego antagonisty. Ich relacja ojciec-córka są zbudowane na niesamowicie wysokim poziomie, za co kłaniam się twórcą. Oprócz tego wydaje mi się, że sami aktorzy też odegrali swoje role na szczytowych poziomach.
Trzeci sezon trochę odbiega od pozostałych. Tutaj duże znaczenie mają demony, a mianowicie demon czasu - Mallus. Legendy muszą odnaleźć sposób na pokonanie go, gdyż opętał córkę Darhka, która coraz bardziej się mu poddaje i można powiedzieć, że dobrowolnie. Sara Lance, aby w pewnym momencie jej pomóc, daje się opętać Mallusowi z pomocą Johna Constantine'a. I tu gratka dla fanów tego pana. W trzecim sezonie pojawia się kilkukrotnie. Odbiegłam tematem od Biura Czasu. Problem z nimi jest taki, że z początku nie chcą pozwolić na działanie Legend, gdyż uważają, że niszczą tylko czas. No i w sumie dużo się nie mylą, jednak nie raz też pokazują, że chronią świat przed świętami takimi jak Dzień Beeboo czy Święto Odyna (oba te święta zastępowały nasze Boże Narodzenie). Z początku z Legendami walczy Ava Sharpe(Jes Macallan), agentka Biura. I tutaj mamy też silną relację z Sarą. Z początku jest to wręcz nienawiść, panie niejednokrotnie się sprzeczały, a nawet biły (podwójny nokaut wygrał któryś z odcinków), ale cóż... koniec w końców to jeden z najpopularniejszych shipów (zresztą kanonicznych) ze świata arrowerse. i mam nadzieję, że ten wątek zostanie bardziej rozbudowany w czwartym sezonie.
Jak już wspomniałam, Legendom przyszło się zmierzyć z siłą, z którą do tej pory nie mieli nigdy nic wspólnego (powiedzmy). Damien Darhk próbuje wywoływać abberacje(które w tym sezonie jakoś inaczej się nazywały, ale nazwy nie jestem w stanie sobie przypomnieć), aby uwolnić demona ze swojej klatki. Tu się dowiadujemy, że aby pokonać demona, potrzebują sześciu talizmanów Zambezi. Tak, duże znaczenie odegrają tutaj mistyczne talizmany, o których wiedzę ma jedna z Legend - Amaya, która włada talizmanem dusz. A więc gdzie są pozostałe talizmany? W którymś z odcinków do naszej załogi dołącza Zari Tomaz(Tale Ashe) - dziewczyna z przyszłości, która ukradła talizman swojego brata ze strzeżonego więzienia z pomocą naszych Legend. Pozostają jeszcze cztery. Kolejnym włada wnuczka Amayi - Kuasa. W poszukiwanie trzech kolejnych drużyna Legend, jak i drużyna Darkha, ruszają z pełnym rozmachem, zaliczając przy tym oczywiście kolejne zmiany w historii (Pirat Jiwe na flaszce rumu zamiast czarnobrodego, to akurat było ciekawe).
Moim zdaniem ciekawym wątkiem była wyprawa do lat, kiedy Elvis Presley zaczynał swoją karierę.
Przechodząc już na koniec tego sezonu. Mallusa udało się uwolnić, ale zyskał on ciało nie Nory Darkh, a jej ojca. Damien był w stanie się poświęcić, aby jego córka została uratowana. W tym momencie widać było jak ją kocha (choć wcześniej sam sprawił, że opętał ją demon).
Nasza cudowna drużyna pokonała Mallusa za pomocą pewnej puchatej zabawki, co nadało bardzo komicznego charakteru całemu zakończeniu.
Ostatnie sceny jednak udowodniają, że czwarty sezon będzie jeszcze ciekawszy, ze względu na mityczne i baśniowe postacie.
Jeszcze wspominając coś odnośnie całokształtu. Bardzo podoba mi się efekt podróży w czasie, poznawanie alternatywnej historii różnych czasów. W serialu jest też dużo odwołań do popkultury dzisiejszego świata. Na przykład odwołanie do Gwiezdnych wojen. Miód dla oka bym powiedziała.
----
Kończąc ten cały mój wywód bo pewnie i tak nie ma on zbyt dużo polotu. Jutro jest premiera 4 sezonu Legends of tomorrow (czasu amerykańskiego. W Polsce będzie to jakoś we wtorek), dlatego też chciałam jak najszybciej przygotować te "recenzje". Dlaczego? I tutaj ta niespodzianka. Chcę żeby blog trochę odżył, a to idealna okazja do tego. Co tydzień będzie pojawiać się streszczenie i opinia każdego z odcinków. Myślę czy nie zrobić podobnie z Supergirl, która premierę miała już tydzień temu. Co do drugiego tytułu jeszcze się zastanowię, ale z LOTa chciałabym robić takie coś co tydzień. W międzyczasie myślę, że pojawiałyby się posty o innej tematyce. Przydałoby się w końcu rozruszać tego bloga, czyż nie? Nie będzie to jednak możliwe bez Was. Aby blog dalej funkcjonował, muszę wiedzieć, że jest dla kogo pisać.
To tyle ode mnie. Życzę miłego tygodnia!
A więc zaczynajmy!
Do Legend zabierałam się już od czasu obejrzenia trzech sezonów The Flash. W końcu jednak skończyło się na chęciach, a później skończeniu się próbnego miesiąca na Netflixie. Dlatego też zrezygnowałam z tego, ale zawsze gdzieś w głowie miałam, że muszę obejrzeć inne seriale ze świata DC, gdyż jeszcze pamiętam jak mocno pokochałam Supergirl, która obecnie w moich oczach jest mocnym średniakiem (choć nie powiem, The flash jest gorszy). A więc gdy tylko dostałam dostęp do Netflixa, od razu zaplanowałam sobie obejrzenie LOTa. Zrobiłam to oczywiście zaraz po obejrzeniu OITNB, o którym wspominałam w poprzednim poście. W taki oto sposób serial Legends of Tomorrow stał się moim ulubionym serialem z całego arrowerse, który ma też moim zdaniem najlepsze predyspozycje do tego, aby być czymś większym (a przynajmniej czymś na równi z popularnymi seriami).
No ale dość o historii, dlaczego zaczęłam to oglądać. O czym tak właściwie jest Legends of tomorrow? Z początku należy wspomnieć, że to spin-off Arrowa i The Flasha. Historia zaczyna się od poznania Ripa Huntera(Arthur Darvill), który zbiera drużynę bohaterów i niebohaterów, aby uchronić przyszłość przed okrutnym Vandalem Savagem(Casper Crump). Władca czasu postanawia zrekrutować byłą członkinię Ligi zabójców - Sarę Lance(Caity Lotz); dwójkę ludzi, którzy razem tworzą Firestorma - Jeffersona Jacksona(Franz Drameh) i Dr. Martina Steina(Victor Garber); dwójkę przestępców, tworzących wspaniały duet - Leonarda Snarta(Wentworth Miller) i Micka Rory'ego(Dominic Purcell); bogatego superwynalazce, który skrywa się w zbroi Atoma - Ray'a Palmera (Brandon Routh); oraz parę skrzydlatych bogów, którzy mają wiele wspólnego z Savagem - Cartera Halla(Fal Hentschel) i Kendrę Saunders (Ciara Renee). Możnaby powiedzieć, że drużyna o takim składzie nie nadaje się do tak poważnego zadania, jak ratowanie przyszłości i... to by była najprawdziwsza prawda. Nasi bohaterowie z początku nie mogą dogadać się z samym kapitanem Wavridera - statku, który może "skakać" w czasie - ani między sobą. Duże problemy ma Sara, która kilka tygodni temu została wskrzeszona w Jamie Łazarza (pokazane w Arrowie, sezon 4 odcinek 3) i mimo że John Constantine przywrócił jej duszę, ta nadal odczuwa żądzę krwi. Do tego dochodzi śmierć jednego z członków załogi, a jednocześnie zmniejszenie szansy na zabicie Vandala.
Serial miał dużo mankamentów związanych z głównym zadaniem, między innymi tyle szans na zamordowanie Savage'a. Mieli już taką możliwość w pierwszych odcinkach, ale nie zrobili tego. Można to wyjaśnić tak, że twórcy nie chcieli tak szybko skończyć tego wątku i w sumie dobrze zrobili, gdyż dalsze rozbudowanie historii było naprawdę dobrym rozwiązaniem. Jednakże jeżeli chcieli ciągnąć to tak długo to powinni wymyślić lepsze rozwiązania. Zwłaszcza, że wiemy o pokonaniu Vandala w jednym z crossoverów pomiędzy Arrowem, a Flashem i wtedy jego pokonanie nie było aż tak ciężkie, ale dobra. Legendy wyjaśniły dlaczego tak łatwo nie da się go zabić.
Ogółem serial miał być w pewnym sensie komedią i to twórcą się udaje dzięki wprowadzeniu postaci Capitana Colda i Heat Wave'a. Ta dwójka pokazuje, że podróżowanie w czasie może być zabawne i użyteczne, nie martwią się zmianą linii czasowej (co twórcy też moim zdaniem dość mocno zrąbali), a teksty Micka Rory'ego doprowadzają do bólu brzucha.
No i dochodzimy do końcówki sezonu. Wiadomym jest, że Vandal musiał zostać pokonany i tak też się stało, ale sposób w jaki to zrobili był tak... nielogiczny, że miałam lekkie wąty do twórców. W tym przypadku najbardziej kluczowa postać, która tylko dlatego znajdowała się na pokładzie Wavridera, była w ogóle niepotrzebna.
w około 2008 roku. Tutaj pokazali nam, że to się stało o wiele wcześniej. Jak widać "korzenie" przyciągały naszego Białego Kanarka. I mnie jako wielkiej fanki Caity Lotz bardzo to pasowało. Nie muszę chyba wspominać, że sceny walki, które ta aktorka wykonuje sama, są naprawdę wisienką na torcie. Jeszcze w tym samym czasie został porzucony Ray wraz z Kendrą, ale to jest tak nudny wątek, że nawet nie ma co go wspominać, naprawdę. W całej serii narzekam na miałkość wątków romantycznych(oprócz jednego, ale o nim później). Co prawda bohaterowie mają czasami dobre momenty, ale w przypadku Kendry i Raya... no po prostu nie mogę tego zrozumieć, a w szczególności ze względu na dokładnie zarysowane przeznaczenie naszej Hawkgirl.
No i zapomniałam wspomnieć o zakończeniu sezonu. Po pokonaniu Savage'a nasi bohaterowie muszą naprawić błędy, jakie wywołali podróżując w czasie i niszcząc siedzibę Mistrzów Czasu. Sezon kończy się na spotkaniu z Rexem Tylerem, który zabrania Legendom podróżować do roku 1942. I tu zaczyna się furtka do drugiego sezonu.
Sezon drugi ogółem jest dla mnie wielkim zaskoczeniem dopiero po obejrzeniu tych kilku sezonów Arrowa. Dlaczego? Ponieważ pojawiają się tutaj dobrze znani antagoniści z serialu o naszym zielonym łuczniku. Oprócz Damiena Darhka(Neal McDonough) i Malcolma Merlyna(John Barrowman) pojawia się speedster z pierwszego sezonu The Flash. Chodzi oczywiście o Reverse-flasha, czyli Eoborna Thawne'a (Matt Letscher). Pierwszy odcinek zaczyna się od znalezienia przez Olivera Queena(Stephen Amell) i Nate'a Heywooda(Nick Zano) Wavridera na dnie oceanu, a na jego pokładzie naszego Micka Rory'ego, który pokrętnie opowiada o historii Legend. Po tym jak nasi bohaterowie nie posłuchali się zakazu i wyruszyli do roku 1942, spotkało ich pewne niemiłe zdarzenie, które spowodowało przeniesienie części naszej załogi w różne okresy historyczne. W taki oto sposób nasza Sara zostaje prawie spalona na stosie, a Ray zjedzony przez dinozaura. Po zjednoczeniu drużyny i dołączeniu do niej Nate - historyka, który ma pomóc załodze statku w naprawie historii i pozbyciu się tak zwanych abberacji - wszyscy wyruszają ponownie do roku 1942, aby uratować jednego z największych fizyków naszego świata - Alberta Einsteina.
I niby na tym ma polegać cała historia, naprawa różnych abberacji, aby uniknąć zakłócenia linii czasu. Tylko jest mały problem, nagle pojawia się Legion zagłady (ta nazwa dalej mnie śmieszy, ale niech będzie). To główni antagoniści, którzy przysporzą naszym bohaterom nie jednego problemu. Zapomniałam wspomnieć, że oprócz Nate'a, do załogi dołączyła Amaya Jiwe(Maisie Richardson-Sellers) znana również jako Vixen.
Powiem tyle, tak jak sam Merlyn czy Darkh byli bardzo nudnymi antagonistami w Arrowie, tak w Legendach naprawdę miałam ciarki na ciele, kiedy wdrażali w życie swoje plany. Co prawda można powiedzieć, że atmosfera czasami wydawała się niemal mroczna, ale Legion nie raz przyprawił mnie o bóle brzucha związane ze śmiechem.
I tu mamy też dużo mieszania w czasie. Co prawda postacie próbują zawsze coś naprawić, ale wiecie jak to z tym bywa. Za łatwo nie jest. Może też wpływ ma na to to, że nasza drużyna straciła pierwszego kapitana - Ripa Huntera. Żadna z Legend nie miała pojęcia gdzie może się znaleźć, a Gideon - nasz pokładowy komputer - nie była w stanie go znaleźć. W taki oto sposób na początku jego miejsce zajął Dr. Stein, a następnie ktoś bardziej kompetentny - Sara Lance. Rip oczywiście dalej w serii się pojawił, co prawda nie tak szybko jak można się tego spodziewać, ale czy to złe? W moim odczuci Legendy miał lepszy wyraz, kiedy jego nie było w pobliżu.
Ja wiem, że piszę to dość zagmatwanie, ale też nie wiem dokładnie o czym pisać bo jest tego masa, a nie chcę też zdradzać całej historii (i muszę się przyznać, że tak szybkie obejrzenie wszystkich trzech sezonów trochę pomieszało mi historie, które się tam działy).
Wspominając o Ripie muszę dodać tyle, że wraca w końcu do Legend, ale kapitanem w dalszym ciągu pozostaje Sara. Oprócz tego jego powrót nie był taki prosty. W końcu Arthur Darvill mógł się wykazać choć trochę lepszym aktorstwem. Odgrywając rolę czarnego charakteru był naprawdę niesamowity i biję mu za to pokłony. W końcu nie trzymał się tak sztywno swoich zasad, które wyniósł z mistrzów czasu (choć w poprzednim sezonie i tak nie raz je złamał, więc tutaj nie ma o czym mówić). No ale w końcu Legendy musiały przemówić mu do rozsądku i odzyskać jego pamięć.
Końcówka sezonu jest zaskakująca. Można by pomyśleć, że złoczyńcą nie uda się spełnić swojego planu, a tu dostajemy zaskoczenie, gdyż ich pragnienia się spełniają, a Legendy są w okropnych tarapatach. Jakimś cudem udaje im się z nich wyjść. I tutaj zaczyna się piekło. Leję się krew, ludzie giną, a nasze Legendy psują jeszcze bardziej czas. Ale przynajmniej udaje im się pokonać Legion.
W końcu wracają do naszych czasów, a zakończenie był wprost cudowne. W szczególności tekst "Chyba zepsuliśmy czas", a w tle ukazane dinozaury chodzące po Star City.
Na końcu drugiego sezonu Legendy spotykają swojego starego kapitana, który oznajmia im, że nie są już potrzebni, gdyż pięć lat temu założył Biuro Czasu - organizację na wzór Mistrzów Czasu. W ten sposób nasi bohaterowie przechodzą na zasłużone emerytury. I tu początek trzeciego sezonu jest tak bardzo... kiepski. Sara pracująca w sklepie? Była zabójczyni w takim miejscu? No proszę was. Albo Ray Palmer - geniusz swoich czasów - pracuje przy apce randkowej. Rory korzysta z zasłużonych wakacji i wyjeżdża na ukochaną Arubę, Amaya wraca do swoich czasów, aby spełnić swoje
przeznaczenie (gdyby nie wróciła do Zambezi i pozostała z ukochanym Natem w naszych czasach, prawdopodobnie nie byłoby obecnej Vixen). Jax wraca do swoich zajęć, a Dr. Stein? Do swojej córki, która jest tak de facto abberacją. Jeszcze pozostaje nam Nate, który po zdobyciu nowych umiejętności(zmiana w stal) spisuje się jako podrzędny bohater, wraz z Wallym Westem(Kayinan Lonsdale). Biuro czasu robi za nich całą robotę, także wydaje się, że są niepotrzebni, ale pewnego dnia była kapitan Wavridera dostaje telefon od naszego piromana odnośnie tego, że ten złapał nie kogo innego jak Juliusza Cezara. Czyżby Biuro czasu zawiodło? Na to wychodzi. Nie trzeba mówić, że Legendy robią z siebie w pewnym momencie głupków, znowu psują historię, znowu ją naprawiają i tak w kółko. Aż nie wraca antagonista z poprzedniego sezonu - Damien Darkh. I tu muszę też wspomnieć o jego córce, Norze Darkh(Courtney Ford), która odegrała bardzo dużo w całym sezonie. Pokazuje zmianę naszego antagonisty. Ich relacja ojciec-córka są zbudowane na niesamowicie wysokim poziomie, za co kłaniam się twórcą. Oprócz tego wydaje mi się, że sami aktorzy też odegrali swoje role na szczytowych poziomach.
Trzeci sezon trochę odbiega od pozostałych. Tutaj duże znaczenie mają demony, a mianowicie demon czasu - Mallus. Legendy muszą odnaleźć sposób na pokonanie go, gdyż opętał córkę Darhka, która coraz bardziej się mu poddaje i można powiedzieć, że dobrowolnie. Sara Lance, aby w pewnym momencie jej pomóc, daje się opętać Mallusowi z pomocą Johna Constantine'a. I tu gratka dla fanów tego pana. W trzecim sezonie pojawia się kilkukrotnie. Odbiegłam tematem od Biura Czasu. Problem z nimi jest taki, że z początku nie chcą pozwolić na działanie Legend, gdyż uważają, że niszczą tylko czas. No i w sumie dużo się nie mylą, jednak nie raz też pokazują, że chronią świat przed świętami takimi jak Dzień Beeboo czy Święto Odyna (oba te święta zastępowały nasze Boże Narodzenie). Z początku z Legendami walczy Ava Sharpe(Jes Macallan), agentka Biura. I tutaj mamy też silną relację z Sarą. Z początku jest to wręcz nienawiść, panie niejednokrotnie się sprzeczały, a nawet biły (podwójny nokaut wygrał któryś z odcinków), ale cóż... koniec w końców to jeden z najpopularniejszych shipów (zresztą kanonicznych) ze świata arrowerse. i mam nadzieję, że ten wątek zostanie bardziej rozbudowany w czwartym sezonie.
Jak już wspomniałam, Legendom przyszło się zmierzyć z siłą, z którą do tej pory nie mieli nigdy nic wspólnego (powiedzmy). Damien Darhk próbuje wywoływać abberacje(które w tym sezonie jakoś inaczej się nazywały, ale nazwy nie jestem w stanie sobie przypomnieć), aby uwolnić demona ze swojej klatki. Tu się dowiadujemy, że aby pokonać demona, potrzebują sześciu talizmanów Zambezi. Tak, duże znaczenie odegrają tutaj mistyczne talizmany, o których wiedzę ma jedna z Legend - Amaya, która włada talizmanem dusz. A więc gdzie są pozostałe talizmany? W którymś z odcinków do naszej załogi dołącza Zari Tomaz(Tale Ashe) - dziewczyna z przyszłości, która ukradła talizman swojego brata ze strzeżonego więzienia z pomocą naszych Legend. Pozostają jeszcze cztery. Kolejnym włada wnuczka Amayi - Kuasa. W poszukiwanie trzech kolejnych drużyna Legend, jak i drużyna Darkha, ruszają z pełnym rozmachem, zaliczając przy tym oczywiście kolejne zmiany w historii (Pirat Jiwe na flaszce rumu zamiast czarnobrodego, to akurat było ciekawe).
Moim zdaniem ciekawym wątkiem była wyprawa do lat, kiedy Elvis Presley zaczynał swoją karierę.
Przechodząc już na koniec tego sezonu. Mallusa udało się uwolnić, ale zyskał on ciało nie Nory Darkh, a jej ojca. Damien był w stanie się poświęcić, aby jego córka została uratowana. W tym momencie widać było jak ją kocha (choć wcześniej sam sprawił, że opętał ją demon).
Nasza cudowna drużyna pokonała Mallusa za pomocą pewnej puchatej zabawki, co nadało bardzo komicznego charakteru całemu zakończeniu.
Ostatnie sceny jednak udowodniają, że czwarty sezon będzie jeszcze ciekawszy, ze względu na mityczne i baśniowe postacie.
Jeszcze wspominając coś odnośnie całokształtu. Bardzo podoba mi się efekt podróży w czasie, poznawanie alternatywnej historii różnych czasów. W serialu jest też dużo odwołań do popkultury dzisiejszego świata. Na przykład odwołanie do Gwiezdnych wojen. Miód dla oka bym powiedziała.
----
Kończąc ten cały mój wywód bo pewnie i tak nie ma on zbyt dużo polotu. Jutro jest premiera 4 sezonu Legends of tomorrow (czasu amerykańskiego. W Polsce będzie to jakoś we wtorek), dlatego też chciałam jak najszybciej przygotować te "recenzje". Dlaczego? I tutaj ta niespodzianka. Chcę żeby blog trochę odżył, a to idealna okazja do tego. Co tydzień będzie pojawiać się streszczenie i opinia każdego z odcinków. Myślę czy nie zrobić podobnie z Supergirl, która premierę miała już tydzień temu. Co do drugiego tytułu jeszcze się zastanowię, ale z LOTa chciałabym robić takie coś co tydzień. W międzyczasie myślę, że pojawiałyby się posty o innej tematyce. Przydałoby się w końcu rozruszać tego bloga, czyż nie? Nie będzie to jednak możliwe bez Was. Aby blog dalej funkcjonował, muszę wiedzieć, że jest dla kogo pisać.
To tyle ode mnie. Życzę miłego tygodnia!
Co obejrzałam w ostatnich miesiącach? [CZĘŚĆ 2.1 - SERIALE]
Przechodzimy już do kolejnego posta, z serii "Co obejrzałam...". Jak widzicie po tytule, ten również został podzielony, ale spokojnie! To nie przez to, że będzie jakoś bardzo długi. W sumie seriali obejrzałam naprawdę baaardzo mało. Post podzieliłam, ze względu na zbliżającą się serię postów, a późniejsza część ma z nim wiele wspólnego.
Gdy tylko dostałam dostęp do Netflixa, pierwsze co zrobiłam to zaczęłam oglądać ten właśnie serial. Z początku nawet nie wiedziałam o co w nim chodzi, co będzie się działo, ani nie znałam żadnej aktorki, która w nim występuje. Po prostu polecało mi go bardzo dużo osób, więc stwierdziałam "Hej! To tylko 6 sezonów, nie jest źle!". Tak... To był chyba mój rekord w oglądaniu czegokolwiek, gdyż wszystkie te sezony obejrzałam w, uwaga, niecały tydzień. Serial był tak niesamowity, że nie mogłam się od niego oderwać. Jednakże teraz tego żałuję, gdyż na sezon siódmy muszę czekać do przyszłego roku, a wiecie, że do cierpliwych osób nie należę.
Zacznijmy więc od początku.
Sezon pierwszy: Na początku dowiadujemy się, że główna bohaterka, którą jest Piper Chapman(Taylor Schilling), dostała wyrok na piętnaście miesięcy (jeżeli dobrze pamiętam) i postanowiła samowolnie zgłosić się do więzienia. Nie powiem, pierwsze odcinki czasami mocno mnie irytowały ze względu na samą postać Piper. Zresztą, co tu dużo mówić, jej zachowanie w kwestii innej bohaterki więzienia, Alex Vause (Laura Prepon) też nie było moim zdaniem okej. Wnioskuję to po przebitkach z przeszłości tych bohaterek, gdyż obie panie były związane ze sobą silnym uczuciem, co serial mocno zaznacza. Ogółem na wprowadzenie bardzo podobał mi się klimat całego więzienia, pracy więźniarek, zachowań strażników. Jak dobrze pamiętam to serial jest oparty na książce byłej więźniarki - postać Piper Chapman jest na niej wzorowana.
Już nie pamiętam dokładnie co się działo w pierwszym sezonie, ale wiem, że bardzo mi się podobał. Gdyby tak nie było, pewnie zaraz porzuciłabym cały serial i nie doszła do odpowiednich wniosków po obejrzeniu kolejnych.
Sezon drugi: Tutaj początek trochę mnie jednak usypiał, jednak na szczęście po kilku dniach w innym więzieniu, trafiliśmy z powrotem do Lichfield. Dostajemy nowe perypetie bohaterek i ponownie przestajemy się nudzić. Jednak to, na co zwracamy uwagę to problemy Alex i znowu zachowanie Piper. Wiem, że nie mówię o innych postaciach, ale tak jakoś najbardziej zwracałam uwagę na wątek Chapman i Vause, gdyż to one były w pewnym stopniu najciekawsze.
Stwierdziłam jednak, że nie będę opisywać każdego sezonu, gdyż nie pamiętam ich dokładnie, ale mniej więcej powiem ogólną opinię żeby też nie przedłużać.
Ogółem serial naprawdę mi się podobał, za wyjątkiem sezonu piątego. Był on moim zdaniem niesamowicie przeciągany, mdły i w porównaniu do reszty sezonów, mało miał wspólnego z tym więziennym klimatem, do którego twórcy nas przyzwyczaili. Powiem, że nie raz płakałam, ale i nie raz byłam wściekła na niektóre bohaterki. Jedną z tych, które tak bardzo mnie irytowały to oczywiście Piper Chapman. Poczuła się w pewnym momencie zbyt pewnie, a jej interesy szlag strzelił. To właśnie ta jej pewność siebie, bawienie się w "mafiozę" i odtrącanie dobrych rad Alex sprawiało, że nie mogłam już w pewnym momencie patrzeć na ten komiczny uśmiech Taylor Schilling, która aktorką nie jest znowu najlepszą, a przynajmniej moim zdaniem. Jej mimika ma sporo defektów, nad którymi ciężko jej zapanować, ale w sumie po tym, jak szósty sezon ją ostudził, chyba przekonywałam się do niej.
Mówiłam, że tym razem będzie krótko, no i macie krótko.
Obejrzane to za dużo powiedziane. Nadal stoję chyba przy 7 odcinku 1 sezonu i jakoś nie chce mi się zabrać za to dalej (ale z pewnością to obejrzę!). Serial ogółem bardzo mi się spodobał ze względu na bardzo dobrą grę głównej bohaterki, której imienia sobie nie przypomnę, a researchu nie chce mi się robić (komputer odwala czasami takie rzeczy, że powrót do tej strony mógłby mi zająć wieczność, a ja nie wyrobiłabym się z napisaniem końcówki tego posta, a później w napisaniu kolejnego).
Oprócz tego klimat OB spodobał mi się na tyle, że ciągle wracam do niego wspomnieniami i zastanawiam się kiedy porzucę obecnie oglądaną serię i zacznę kończyć poprzednio zaczętą.
Moja historia z Arrowem tak naprawdę zaczęła się dawno, dawno temu, kiedy byłam małym gówniakiem, a zielony łucznik leciał jeszcze w telewizji. Wtedy nie zwracałam na seriale zbytnio uwagi, toteż oglądałam go wtedy, kiedy akurat na niego trafiłam. Po tylu latach postanowiłam jednak do niego wrócić, ale nie z tego powodu, że aż tak mi się podobał. Nigdy w życiu. Głównym powodem była postać Sary Lance. Byłam ciekawa jej przeszłości, a więc trzeba było wrócić do jej korzeni - Starling City.
Jestem obecnie po pełnych 3 sezonach, oraz 10 odcinkach sezonu 4. Wiem, że teraz zaczął wychodzić sezon 7. Chcę jak najszybciej nadrobić Arrowa żeby móc oglądać go na bieżąco bo z tego co słyszałam to nowy sezon jest o niebo lepszy od poprzednich. No i oprócz tego muszę jeszcze skończyć Orphana i obejrzeć 4 sezon Flasha żeby z nim też być na bieżąco.
Wracając do Arrowa. Pierwszy sezon był naprawdę fajny, nie nudziłam się na ciągłych pojedynkach Olivera Queena, a wspomnienia z wyspy nie sprawiały, że non stop musiałam je przewijać. Oprócz tego budowanie napięcia, ukrywanie tajemnic i nie rozpowiadanie ich na prawo i lewo dodawało swoistego uroku. Drugi sezon był moją wisienką na torcie, w końcu doczekałam się tego czego chciałam i się nie zawiodłam. Dobra, Caity Lotz wtedy dopiero zaczynała tak naprawdę swoją większą karierę aktorską, toteż jej gra nie była fantastyczna (choć i tak o wiele lepsza niż większości obsady), ale nadrabiała niesamowitymi walkami i urokiem osobistym. Początek trzeciego sezonu to dla mnie kompletne załamanie, choć cały sezon był naprawdę dobry ze względu na pojawienie się Ligi Zabójców. Nikt mi nie powie, że całość była masakryczna, a historia kiepska, choć mieszanie się wątków to w serialach stacji CW standard. No i dochodzimy do sezonu 4... którego nie potrafię strawić. Damien Darkh jest mi znany z innej serii The CW, ale tutaj jest tak miałką postacią, że nie potrafię tego przeżyć. Całość moim zdaniem ratuje... no nic. Narzekam na każdą możliwą sprawę, która się tutaj znajduje. Nawet wydarzenia z wyspy są lepsze od tego, co dzieje się w naszej rzeczywistości. Aż się dziwię, dlaczego jeszcze tego nie porzuciłam, ale przetrwam i dojdę do kolejnego momentu, na który czekam.
Dobra, to na tyle w tej części o serialach. Następny post będzie poświęcony tylko i wyłącznie jednemu serialowi. Jeżeli ktoś uważnie czytał poprzednie, jak i ten post, wie o który serial chodzi.
A ja teraz się żegnam!
No to co? Chyba czas zaczynać!
1. Orange is the new black
Gdy tylko dostałam dostęp do Netflixa, pierwsze co zrobiłam to zaczęłam oglądać ten właśnie serial. Z początku nawet nie wiedziałam o co w nim chodzi, co będzie się działo, ani nie znałam żadnej aktorki, która w nim występuje. Po prostu polecało mi go bardzo dużo osób, więc stwierdziałam "Hej! To tylko 6 sezonów, nie jest źle!". Tak... To był chyba mój rekord w oglądaniu czegokolwiek, gdyż wszystkie te sezony obejrzałam w, uwaga, niecały tydzień. Serial był tak niesamowity, że nie mogłam się od niego oderwać. Jednakże teraz tego żałuję, gdyż na sezon siódmy muszę czekać do przyszłego roku, a wiecie, że do cierpliwych osób nie należę.
Zacznijmy więc od początku.
Sezon pierwszy: Na początku dowiadujemy się, że główna bohaterka, którą jest Piper Chapman(Taylor Schilling), dostała wyrok na piętnaście miesięcy (jeżeli dobrze pamiętam) i postanowiła samowolnie zgłosić się do więzienia. Nie powiem, pierwsze odcinki czasami mocno mnie irytowały ze względu na samą postać Piper. Zresztą, co tu dużo mówić, jej zachowanie w kwestii innej bohaterki więzienia, Alex Vause (Laura Prepon) też nie było moim zdaniem okej. Wnioskuję to po przebitkach z przeszłości tych bohaterek, gdyż obie panie były związane ze sobą silnym uczuciem, co serial mocno zaznacza. Ogółem na wprowadzenie bardzo podobał mi się klimat całego więzienia, pracy więźniarek, zachowań strażników. Jak dobrze pamiętam to serial jest oparty na książce byłej więźniarki - postać Piper Chapman jest na niej wzorowana.
Już nie pamiętam dokładnie co się działo w pierwszym sezonie, ale wiem, że bardzo mi się podobał. Gdyby tak nie było, pewnie zaraz porzuciłabym cały serial i nie doszła do odpowiednich wniosków po obejrzeniu kolejnych.
Sezon drugi: Tutaj początek trochę mnie jednak usypiał, jednak na szczęście po kilku dniach w innym więzieniu, trafiliśmy z powrotem do Lichfield. Dostajemy nowe perypetie bohaterek i ponownie przestajemy się nudzić. Jednak to, na co zwracamy uwagę to problemy Alex i znowu zachowanie Piper. Wiem, że nie mówię o innych postaciach, ale tak jakoś najbardziej zwracałam uwagę na wątek Chapman i Vause, gdyż to one były w pewnym stopniu najciekawsze.
Stwierdziłam jednak, że nie będę opisywać każdego sezonu, gdyż nie pamiętam ich dokładnie, ale mniej więcej powiem ogólną opinię żeby też nie przedłużać.
Ogółem serial naprawdę mi się podobał, za wyjątkiem sezonu piątego. Był on moim zdaniem niesamowicie przeciągany, mdły i w porównaniu do reszty sezonów, mało miał wspólnego z tym więziennym klimatem, do którego twórcy nas przyzwyczaili. Powiem, że nie raz płakałam, ale i nie raz byłam wściekła na niektóre bohaterki. Jedną z tych, które tak bardzo mnie irytowały to oczywiście Piper Chapman. Poczuła się w pewnym momencie zbyt pewnie, a jej interesy szlag strzelił. To właśnie ta jej pewność siebie, bawienie się w "mafiozę" i odtrącanie dobrych rad Alex sprawiało, że nie mogłam już w pewnym momencie patrzeć na ten komiczny uśmiech Taylor Schilling, która aktorką nie jest znowu najlepszą, a przynajmniej moim zdaniem. Jej mimika ma sporo defektów, nad którymi ciężko jej zapanować, ale w sumie po tym, jak szósty sezon ją ostudził, chyba przekonywałam się do niej.
Mówiłam, że tym razem będzie krótko, no i macie krótko.
2. Orphan Black
Oprócz tego klimat OB spodobał mi się na tyle, że ciągle wracam do niego wspomnieniami i zastanawiam się kiedy porzucę obecnie oglądaną serię i zacznę kończyć poprzednio zaczętą.
3.Arrow
Jestem obecnie po pełnych 3 sezonach, oraz 10 odcinkach sezonu 4. Wiem, że teraz zaczął wychodzić sezon 7. Chcę jak najszybciej nadrobić Arrowa żeby móc oglądać go na bieżąco bo z tego co słyszałam to nowy sezon jest o niebo lepszy od poprzednich. No i oprócz tego muszę jeszcze skończyć Orphana i obejrzeć 4 sezon Flasha żeby z nim też być na bieżąco.
Wracając do Arrowa. Pierwszy sezon był naprawdę fajny, nie nudziłam się na ciągłych pojedynkach Olivera Queena, a wspomnienia z wyspy nie sprawiały, że non stop musiałam je przewijać. Oprócz tego budowanie napięcia, ukrywanie tajemnic i nie rozpowiadanie ich na prawo i lewo dodawało swoistego uroku. Drugi sezon był moją wisienką na torcie, w końcu doczekałam się tego czego chciałam i się nie zawiodłam. Dobra, Caity Lotz wtedy dopiero zaczynała tak naprawdę swoją większą karierę aktorską, toteż jej gra nie była fantastyczna (choć i tak o wiele lepsza niż większości obsady), ale nadrabiała niesamowitymi walkami i urokiem osobistym. Początek trzeciego sezonu to dla mnie kompletne załamanie, choć cały sezon był naprawdę dobry ze względu na pojawienie się Ligi Zabójców. Nikt mi nie powie, że całość była masakryczna, a historia kiepska, choć mieszanie się wątków to w serialach stacji CW standard. No i dochodzimy do sezonu 4... którego nie potrafię strawić. Damien Darkh jest mi znany z innej serii The CW, ale tutaj jest tak miałką postacią, że nie potrafię tego przeżyć. Całość moim zdaniem ratuje... no nic. Narzekam na każdą możliwą sprawę, która się tutaj znajduje. Nawet wydarzenia z wyspy są lepsze od tego, co dzieje się w naszej rzeczywistości. Aż się dziwię, dlaczego jeszcze tego nie porzuciłam, ale przetrwam i dojdę do kolejnego momentu, na który czekam.
Dobra, to na tyle w tej części o serialach. Następny post będzie poświęcony tylko i wyłącznie jednemu serialowi. Jeżeli ktoś uważnie czytał poprzednie, jak i ten post, wie o który serial chodzi.
A ja teraz się żegnam!
piątek, 19 października 2018
Co obejrzałam w ostatnich miesiącach? [CZĘŚĆ 1.2 - FILMY]
Na samym początku tylko wspomnę, że jestem niesamowicie zła na samą siebie, gdyż miałam wszystko napisane w jednym poście, ale przez swoją bezmyślność straciłam wszystkie opinie na temat filmów, które znajdą się w tym poście. Dodam tylko, że pisałam je przez około godzinę. Gratulacje dla mnie.
Filmy były wybierane ze względu na aktorki, więc tak je też podzielę.
Zacznijmy od aktorki Taylor Schilling.
Historia pewnego przedsiębiorcy, Raya Moody (Pat Healy), którego biznes polega na tym, że porywa ludzi na ich własne zlecenie tylko po to żeby pozbyć się niepożądanych zachowań. Pewnego dnia dostaje propozycje od pewnej kobiety, aby porwał ją na cały weekend za dość dużą kwotę. Moody zgadza się, choć niepewnie. No i dochodzi do porwania naszej pięknej niewiasty, jaką jest Anna St. Blair. Po jakimś czasie wychodzi na jaw, że Anna nigdy wcześniej nie kontaktowała się z Rayem w sprawie porwania. Z początku nasz przedsiębiorca myśli, że kobieta tylko gra, ale jest w tym tak przekonywująca, że mężczyzna boi się o własną wolność. Dodatkowo utrudnia sprawę pojawienie się policji. Film pokazuje nam dużą ilość ucieczek i tłumaczeń Anny. Koniec końców skończył się tak, że byłam zmuszona dać dziesiątkę za grę aktorską Schilling. Jak często denerwuje mnie jej wyraz twarzy, tak w roli porwanej spisała się naprawdę dobrze, a w szczególności ostatnie sceny. Pragnę jeszcze wspomnieć, że reżyserem tego filmu jest aktor odgrywający główną rolę.
Moja ocena to 6/10, choć jeszcze kilka tygodni temu była to 4/10.
Znacie "High School Musical"? Zapewne tak. Dlaczego więc pytam o coś co nie ma pewnie żadnego związku z tym filmem? No w sumie coś ich łączy, mianowicie aktor - Zac Efron. Sama Efrona znam z filmów, gdzie jego postać jest rozrywkowiczem (chociażby taka "Randa na weselu", którą miałam przyjemność oglądać podczas mojego pobytu we Włoszech w lipcu). Tutaj jednak dostajemy kogoś zupełnie innego. Logan Thibault to weteran wojenny, który wrócił do swojego rodzinnego kraju z misją odnalezienia pewnej osoby. Podczas pobytu na wojnie nasz bohater znajduje zdjęcie, które staje się jego talizmanem chroniącym od nieszczęść. I nie są to tylko puste słowa, gdyż zdjęcie pewnej obcej kobiety uratowało Logana w niejednej sytuacji. Gdy Thibault rusza w poszukiwania kobiety ze zdjęcia, trafia do miasteczka, w którym ów kobieta prawdopodobnie mieszka. Na szczęście okazuje się, że Logan się nie pomylił. Przybył z misją podziękowania, a koniec końców okazało się, że z naszego żołnierza jest swoisty tchórz. Zamiast podziękować i odejść, Logan zostaje w hotelu dla zwierząt, który prowadzi dziewczyna ze zdjęcia - Beth Clayton - wraz ze swoją matką. Thibault zostaje zatrudniony jako pomoc w hotelu. Dzięki temu zdobywa zaufanie Beth, która z początku nie była do niego nastawiona przyjaźnie - zastanawiało ją co taki szaleniec szuka w jej hotelu (szaleńcem nazwała go ze względu na to, że przeszedł pół kraju z buta). Ich relacja mocno się rozwija, Logan ma dobre relacje z synem Beth, Benem. Niestety tu do akcji wchodzi były mąż naszej dziewczyny ze zdjęcia, Keith Clayton, który zamierza zabrać syna. Wykorzystuje do tego swoją pozycję miejscowego gliniarza. Jest jeszcze kwestia tego zdjęcia, co się z nim stało? Tego się dowiecie oglądając film, który naprawdę polecam.
Moja ocena to 8/10.
Powiem tyle, tutaj miałam dość przejrzystą, ładną recenzję całego filmu, ale przez głupotę (którą opisałam wyżej) wszystko straciłam i nie mam nawet siły pisać tego od nowa, także dam tylko część tego co było tam.
Film opowiada historię Ricka Janssena (Sam Worthington) - byłego żołnierza - który został wybrany do pierwszego lotu na największy księżyc Saturna - Tytan. Oczywiście nie można na niego polecieć w taki sam sposób jak na księżyc. Jest to uwarunkowane kilkoma czynnikami. Po pierwsze, Tytan został uznany za najbardziej podobny do Ziemi pod względem warunków do życia. Dlaczego tak? Po wielu latach Ziemia traciła swoje zasoby, doszło do wojny między państwami, życie na ziemi jest zagrożone. Naukowcy poszukiwali nowego miejsca, w którym rasa ludzka mogłaby się dalej rozwijać i przetrwać, chociaż w tym przypadku "rasa ludzka" to za dużo powiedziane. Rick był jednym z kilku ludzi wybranych do lotu na Tytan. Zanim jednak mieli się wybrać w taką podróż, zostali poddani sporej ilości eksperymentom, oraz wymuszonym mutacją. Przez takie działania Janssen potrafił wytrzymać pod wodą bez tlenu o wiele dłużej niż najlepszy nurek. Niestety takie akcje na ludziach nie zawsze wychodzą na dobre. Część członków umiera, część nie daje rady psychicznie. Jak więc się kończą losy naszego bohatera? Dzięki żonie - Dr Abigail Janssen - zachowuje względne człowieczeństwo, a przynajmniej to w myślach. Zostaje ostatnim, który nadaje się do lotu na Tytana. Ogółem film daje dużo do myślenia. Pokazuje jak może wyglądać nasza przyszłość. Każdy raczej wie, że złoża ropy czy metali jest mocno ograniczona i w pewnym momencie będziemy zmuszeni do wynajdywania zastępników. Mam nadzieję, że nie zostaniemy zmuszeni do podboju innej planety i podróżom niczym z Gwiezdnych Wojen.
Film oceniłam tak samo jak pozycję numer 2. 8/10.
Teraz film z inną aktorką, Caity Lotz.
Historia przyszłych astronautów, którzy zostali poddani eksperymentowi. Emily (Caity Lotz), Theo (Brandon Routh), Bug (Ben Feldman) i Walter (Grand Bowler) zostają zamknięci w makiecie statku kosmicznego, który obecnie znajduje się pod ziemią. Mają w nim przeżyć 400 dni, bez wychodzenia na zewnątrz. Oczywiście stacja kosmiczna zadbała o to, aby niczego im nie zabrało, oraz o pewne niespodzianki. Tu zaczyna się problem, gdyż wydarzenia, które później mają miejsce w filmie, sprawiają dużą trudność w odgadnięciu czy to niespodzianki zaplanowane przez autorów eksperymentu, czy to czysta prawda. Z początku naszym astronautom żyje się w miarę dobrze. W pewnym momencie dochodzi do awarii statku, przez co muszą ograniczyć pobór energii. Później też dostają kilka niespodzianek, ale największą jest ogromne trzęsienie. I tu zaczyna się walka z przekonaniami - to prawda czy kolejna sztuczka bazy? Muszę wspomnieć, że statek kosmiczny nie jest duży i w końcu komuś zacznie odbijać. Tak się dzieje z dwójką towarzyszy. Gdy w końcu dochodzi do dziwnej sytuacji, nasza grupka dzieli się na dwie mniejsze grupki. Jedni uważają, że to dalej część eksperymentu, drudzy myślą odwrotnie - coś tu nie gra. Łamiąc zakaz, wychodzą poza statek, ale nie dostają żadnego upomnienia, ani nic z tym związanego, jednak to co ujrzeli po wyjściu zszokowałby nie jednego człowieka. Nie zdradzę co to było. Tutaj muszę nadmienić, że film mnie osobiście strasznie wynudził. W dodatku myślę, że Lotz nie spełniła się w tej roli - film zdecydowanie nie dla niej. Nie ma odpowiedniej akcji, nie ma gdzie się wykazać. Natomiast jej kolega z planu, Brandon Routh spisał się niesamowicie. Jak w LoTcie mocno mnie irytował, tak tutaj uważam, że poszło mu nawet zgrabnie. Do tego dochodzi niskobudżetowość całego przedsięwzięcia.
Chyba to wystarczające uzasadnienie dlaczego moja ocena to 4/10.
Nie wiedziałam jak się zabrać za napisanie na nowo tej opnii, gdyż wypaliłam się przy ponownym pisaniu opinii do filmów z poprzednich punktów. Ale jak trzeba to trzeba.
Mamy tu dziewczynę - Avę - która dostała pracę w laboratorium u boku Vincenta McCarthy (Toby Stephens). Na początku jej zadaniem było przerzucenie funkcjonowanie jej mózgu na dysk i stworzenie podstaw do myślącej maszyny. Oprócz tego została zeskanowana mimika jej twarzy oraz ruchy. Niestety dziewczyna ginie, a Vincent wdraża szybciej plan stworzenia Maszyny. Stety lub stety łamie obietnicę, którą dał Avie - maszyna miała nie mieć jej twarzy. Tutaj są dwie kwestie, dlaczego Maszyna ma twarz Avy - McCarty był tak przywiązany do dziewczyny, że chciał znowu ją zobaczyć lub po prostu niskobudżetowość sprawiła, że efekty specjalne były za drogie, aby wygenerować Maszynę. W każdym razie myślę, że jak na tak młodą aktorkę (a raczej tak niedoświadczoną), Lotz poradziła sobie z tym zadaniem naprawdę dobrze. Ogółem jeżeli chodzi o Maszynę i jej cel stworzenia to mamy rozbieżność pomiędzy zdaniem Vincenta, a Thomsona (Denis Lawson). Pierwszy stworzył Maszynę po to, aby uratować jakoś córkę, a drugi chciał zrobić z niej siłę militarną. Temu drugiemu mogę serdecznie podziękować, gdyż sprawił, że w filmie The Machine zobaczyłam coś czego tak bardzo brakowało mi w 400 days - w końcu Caity Lotz mogła się w chociaż minimalnym stopniu popisać swoimi umiejętnościami w walce. Film doskonale ukazuje rozwój naszej Maszyny i to nie tylko w kwestii wyćwiczenia w boju, ale również pod względem emocjonalnym, co przerażało Thomsona. Może się nawet wydawać, że maszyna pokochała swojego stwórcę - Vincenta.
Film wypadł moim zdaniem pozytywnie, ale to nadal średniak. A szkoda bo byłam przygotowana na coś o wiele lepszego. Jednak ocena aktorki, dla której obejrzałam ten film, nie powinna nikogo zdziwić. Dałam jej dziesiątkę. Nie zagrała na poziomie najlepszych gwiazd filmowych, ale oceniłam ją pod względem jej doświadczenia w zawodzie i tego jak zagrała w danym filmie.
Natomiast ocena całego filmu to takie 6/10.
Uf! Udało mi się napisać wszystko od nowa. Mam nauczkę na przyszłość, aby nie pisać postów od razu na czysto, a pisać w dokumentach google, gdzie mogę przywrócić jakąś część zapisów. To by było o wiele wygodniejsze.
W każdym razie, kolejny post mam nadzieję, że pojawi się jeszcze do końca tego tygodnia, najpóźniej w niedzielę. I teraz takie pytanie czy znowu go nie podzielę. Jeszcze się przekonamy, jednak na pewno ostatni post z tej serii będzie w niedzielę, gdyż od wtorku szykuję cotygodniowe posty na temat pewnego serialu. Domyślacie się o co chodzi? Dajcie znać w komentarzach.
Filmy były wybierane ze względu na aktorki, więc tak je też podzielę.
Zacznijmy od aktorki Taylor Schilling.
1. Take me
Moja ocena to 6/10, choć jeszcze kilka tygodni temu była to 4/10.
2. Szczęściarz
Moja ocena to 8/10.
3. The Titan
Film opowiada historię Ricka Janssena (Sam Worthington) - byłego żołnierza - który został wybrany do pierwszego lotu na największy księżyc Saturna - Tytan. Oczywiście nie można na niego polecieć w taki sam sposób jak na księżyc. Jest to uwarunkowane kilkoma czynnikami. Po pierwsze, Tytan został uznany za najbardziej podobny do Ziemi pod względem warunków do życia. Dlaczego tak? Po wielu latach Ziemia traciła swoje zasoby, doszło do wojny między państwami, życie na ziemi jest zagrożone. Naukowcy poszukiwali nowego miejsca, w którym rasa ludzka mogłaby się dalej rozwijać i przetrwać, chociaż w tym przypadku "rasa ludzka" to za dużo powiedziane. Rick był jednym z kilku ludzi wybranych do lotu na Tytan. Zanim jednak mieli się wybrać w taką podróż, zostali poddani sporej ilości eksperymentom, oraz wymuszonym mutacją. Przez takie działania Janssen potrafił wytrzymać pod wodą bez tlenu o wiele dłużej niż najlepszy nurek. Niestety takie akcje na ludziach nie zawsze wychodzą na dobre. Część członków umiera, część nie daje rady psychicznie. Jak więc się kończą losy naszego bohatera? Dzięki żonie - Dr Abigail Janssen - zachowuje względne człowieczeństwo, a przynajmniej to w myślach. Zostaje ostatnim, który nadaje się do lotu na Tytana. Ogółem film daje dużo do myślenia. Pokazuje jak może wyglądać nasza przyszłość. Każdy raczej wie, że złoża ropy czy metali jest mocno ograniczona i w pewnym momencie będziemy zmuszeni do wynajdywania zastępników. Mam nadzieję, że nie zostaniemy zmuszeni do podboju innej planety i podróżom niczym z Gwiezdnych Wojen.
Film oceniłam tak samo jak pozycję numer 2. 8/10.
4. 400 days
Teraz film z inną aktorką, Caity Lotz.
Historia przyszłych astronautów, którzy zostali poddani eksperymentowi. Emily (Caity Lotz), Theo (Brandon Routh), Bug (Ben Feldman) i Walter (Grand Bowler) zostają zamknięci w makiecie statku kosmicznego, który obecnie znajduje się pod ziemią. Mają w nim przeżyć 400 dni, bez wychodzenia na zewnątrz. Oczywiście stacja kosmiczna zadbała o to, aby niczego im nie zabrało, oraz o pewne niespodzianki. Tu zaczyna się problem, gdyż wydarzenia, które później mają miejsce w filmie, sprawiają dużą trudność w odgadnięciu czy to niespodzianki zaplanowane przez autorów eksperymentu, czy to czysta prawda. Z początku naszym astronautom żyje się w miarę dobrze. W pewnym momencie dochodzi do awarii statku, przez co muszą ograniczyć pobór energii. Później też dostają kilka niespodzianek, ale największą jest ogromne trzęsienie. I tu zaczyna się walka z przekonaniami - to prawda czy kolejna sztuczka bazy? Muszę wspomnieć, że statek kosmiczny nie jest duży i w końcu komuś zacznie odbijać. Tak się dzieje z dwójką towarzyszy. Gdy w końcu dochodzi do dziwnej sytuacji, nasza grupka dzieli się na dwie mniejsze grupki. Jedni uważają, że to dalej część eksperymentu, drudzy myślą odwrotnie - coś tu nie gra. Łamiąc zakaz, wychodzą poza statek, ale nie dostają żadnego upomnienia, ani nic z tym związanego, jednak to co ujrzeli po wyjściu zszokowałby nie jednego człowieka. Nie zdradzę co to było. Tutaj muszę nadmienić, że film mnie osobiście strasznie wynudził. W dodatku myślę, że Lotz nie spełniła się w tej roli - film zdecydowanie nie dla niej. Nie ma odpowiedniej akcji, nie ma gdzie się wykazać. Natomiast jej kolega z planu, Brandon Routh spisał się niesamowicie. Jak w LoTcie mocno mnie irytował, tak tutaj uważam, że poszło mu nawet zgrabnie. Do tego dochodzi niskobudżetowość całego przedsięwzięcia.
Chyba to wystarczające uzasadnienie dlaczego moja ocena to 4/10.
5. The Machine
Mamy tu dziewczynę - Avę - która dostała pracę w laboratorium u boku Vincenta McCarthy (Toby Stephens). Na początku jej zadaniem było przerzucenie funkcjonowanie jej mózgu na dysk i stworzenie podstaw do myślącej maszyny. Oprócz tego została zeskanowana mimika jej twarzy oraz ruchy. Niestety dziewczyna ginie, a Vincent wdraża szybciej plan stworzenia Maszyny. Stety lub stety łamie obietnicę, którą dał Avie - maszyna miała nie mieć jej twarzy. Tutaj są dwie kwestie, dlaczego Maszyna ma twarz Avy - McCarty był tak przywiązany do dziewczyny, że chciał znowu ją zobaczyć lub po prostu niskobudżetowość sprawiła, że efekty specjalne były za drogie, aby wygenerować Maszynę. W każdym razie myślę, że jak na tak młodą aktorkę (a raczej tak niedoświadczoną), Lotz poradziła sobie z tym zadaniem naprawdę dobrze. Ogółem jeżeli chodzi o Maszynę i jej cel stworzenia to mamy rozbieżność pomiędzy zdaniem Vincenta, a Thomsona (Denis Lawson). Pierwszy stworzył Maszynę po to, aby uratować jakoś córkę, a drugi chciał zrobić z niej siłę militarną. Temu drugiemu mogę serdecznie podziękować, gdyż sprawił, że w filmie The Machine zobaczyłam coś czego tak bardzo brakowało mi w 400 days - w końcu Caity Lotz mogła się w chociaż minimalnym stopniu popisać swoimi umiejętnościami w walce. Film doskonale ukazuje rozwój naszej Maszyny i to nie tylko w kwestii wyćwiczenia w boju, ale również pod względem emocjonalnym, co przerażało Thomsona. Może się nawet wydawać, że maszyna pokochała swojego stwórcę - Vincenta.
Film wypadł moim zdaniem pozytywnie, ale to nadal średniak. A szkoda bo byłam przygotowana na coś o wiele lepszego. Jednak ocena aktorki, dla której obejrzałam ten film, nie powinna nikogo zdziwić. Dałam jej dziesiątkę. Nie zagrała na poziomie najlepszych gwiazd filmowych, ale oceniłam ją pod względem jej doświadczenia w zawodzie i tego jak zagrała w danym filmie.
Natomiast ocena całego filmu to takie 6/10.
----
Uf! Udało mi się napisać wszystko od nowa. Mam nauczkę na przyszłość, aby nie pisać postów od razu na czysto, a pisać w dokumentach google, gdzie mogę przywrócić jakąś część zapisów. To by było o wiele wygodniejsze.
W każdym razie, kolejny post mam nadzieję, że pojawi się jeszcze do końca tego tygodnia, najpóźniej w niedzielę. I teraz takie pytanie czy znowu go nie podzielę. Jeszcze się przekonamy, jednak na pewno ostatni post z tej serii będzie w niedzielę, gdyż od wtorku szykuję cotygodniowe posty na temat pewnego serialu. Domyślacie się o co chodzi? Dajcie znać w komentarzach.
Co obejrzałam w ostatnich miesiącach? [CZĘŚĆ 1.1 - FILMY]
Witam wszystkich w tym oto poście. Jak widzicie, jest on oznaczony jako część 1.1. Dlaczego 1.1, a nie po prostu 1? Wytłumaczenie jest proste. Miał to być jeden post o wszystkim, tzn filmach i serialach, ale pisząc go stwierdziłam, że jest sporo za długi. W takim wypadku postanowiłam podzielić go na Filmy i Seriale, ale sam post z filmami też był masakrycznie długi, więc został okrzyknięty częścią pierwszą pierwszą.
W pierwszej pierwszej części pojawią się filmy, które są wyrwane w ogóle z kontekstu, a ich obejrzenie nie miało żadnych czynników zewnętrznych.
A więc zaczynajmy!
Zacznijmy od filmu, który był na spotkaniu filmowym w moim mieście. Ogółem podchodziłam do tego dzieła z wielkim dystansem. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Pierwsze minuty były tak bardzo nudne, że miałam ochotę wyjść z kina, ale z drugiej strony mam już trochę doświadczenia w filmach artystycznych i wiem, że te rozwijają się z biegiem czasu. I w tym przypadku się nie pomyliłam. Historia filmu rozgrywa się w naszych czasach. Opowiada historię Toby'ego - reżysera reklam, który aspirował na reżysera filmowego; oraz tytułowego Don Kichota, który tak naprawdę jest aktorem wcielającym się w książkowego bohatera. Toby (Adam Driver) i Don Kichot/Javier (Jonathan Pryce) byli związani ze sobą, kiedy młody adept szkoły filmowej nagrywał swój film w małej wiosce w Hiszpanii. Tak doszło do pierwszego spotkania. To właśnie spotkanie sprawiło, że szewc Javier stał się Don Kichotem. Ta rola tak bardzo wpłynęła na jego psychikę, że przez kilka najbliższych lat dalej zachowywał się jak dobrze nam znany błędny rycerz z powieści Miguela de Cervantesa. Po kilku latach Toby wraca do okolic wioski, w których nagrywał swój pierwszy film, aby tym razem nagrać reklamę wódki. Wtedy też przypomina sobie o swoich młodzieńczych przygodach. Wraca do wioski, aby odszukać dziewczynę, która wcieliła się w rolę Dulcynei. Niestety, można się domyślić, że w ów wiosce doszło do wielu zmian, a jedną z nich był brak Angeliki. Co więcej, dowiaduje się, że Javier dalej uważa się za Don Kichota. I tak właśnie przechodzimy do dalszej części historii, czyli podróży Błędnego Rycerza, wraz ze swoim "gmerakiem" (nie, to nie jest literówka) - Sancho Pansy, którym de facto staje się Toby. Mam nadzieję, że się nie zgubiliście bo to tylko początek filmu. Dalej dzieją się tylko niespotykane rzeczy. Błądzimy między jawą, a snem. Nie wiemy co jest prawdą, a co tylko wizualizacją myśli naszych bohaterów. W pewnym momencie możemy sobie pomyśleć "to się dzieje naprawdę?", a po chwili reżyser daje nam do świadomości, że to kolejny wybryk psychiki albo Javiera, albo Toby'ego.
W pierwszej pierwszej części pojawią się filmy, które są wyrwane w ogóle z kontekstu, a ich obejrzenie nie miało żadnych czynników zewnętrznych.
A więc zaczynajmy!
1. Człowiek, który zabił Don Kichota.
Zacznijmy od filmu, który był na spotkaniu filmowym w moim mieście. Ogółem podchodziłam do tego dzieła z wielkim dystansem. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Pierwsze minuty były tak bardzo nudne, że miałam ochotę wyjść z kina, ale z drugiej strony mam już trochę doświadczenia w filmach artystycznych i wiem, że te rozwijają się z biegiem czasu. I w tym przypadku się nie pomyliłam. Historia filmu rozgrywa się w naszych czasach. Opowiada historię Toby'ego - reżysera reklam, który aspirował na reżysera filmowego; oraz tytułowego Don Kichota, który tak naprawdę jest aktorem wcielającym się w książkowego bohatera. Toby (Adam Driver) i Don Kichot/Javier (Jonathan Pryce) byli związani ze sobą, kiedy młody adept szkoły filmowej nagrywał swój film w małej wiosce w Hiszpanii. Tak doszło do pierwszego spotkania. To właśnie spotkanie sprawiło, że szewc Javier stał się Don Kichotem. Ta rola tak bardzo wpłynęła na jego psychikę, że przez kilka najbliższych lat dalej zachowywał się jak dobrze nam znany błędny rycerz z powieści Miguela de Cervantesa. Po kilku latach Toby wraca do okolic wioski, w których nagrywał swój pierwszy film, aby tym razem nagrać reklamę wódki. Wtedy też przypomina sobie o swoich młodzieńczych przygodach. Wraca do wioski, aby odszukać dziewczynę, która wcieliła się w rolę Dulcynei. Niestety, można się domyślić, że w ów wiosce doszło do wielu zmian, a jedną z nich był brak Angeliki. Co więcej, dowiaduje się, że Javier dalej uważa się za Don Kichota. I tak właśnie przechodzimy do dalszej części historii, czyli podróży Błędnego Rycerza, wraz ze swoim "gmerakiem" (nie, to nie jest literówka) - Sancho Pansy, którym de facto staje się Toby. Mam nadzieję, że się nie zgubiliście bo to tylko początek filmu. Dalej dzieją się tylko niespotykane rzeczy. Błądzimy między jawą, a snem. Nie wiemy co jest prawdą, a co tylko wizualizacją myśli naszych bohaterów. W pewnym momencie możemy sobie pomyśleć "to się dzieje naprawdę?", a po chwili reżyser daje nam do świadomości, że to kolejny wybryk psychiki albo Javiera, albo Toby'ego.
Mnie osobiście film naprawdę się podobał. Zawierał dużą dawkę humoru, ale nie zabrało tematów poważnych. Bardzo duży szacunek mam do całej ekipy filmowej, która doskonale wykonał zdjęcia, jak i kostiumy i charakteryzację postaci. Po raz kolejny byliśmy świadkami bardzo dobrej gry aktorskiej Adama Drivera. Jego talent zauważyłam już przy filmie Milczenie, który swoją drogą też był bardzo dobrze wykonany i jako jedna z nielicznych nie narzekałam na około dwugodzinny seans w kinie na niewygodnych krzesłach. Natomiast nie mam porównania w przypadku Jonathana Pryce. Prawdopodobnie aktora widziałam pierwszy raz w filmie, ale mogę stwierdzić, że jego szaleństwo ukazane w tym filmie było wręcz mistrzowskie.
Także szacunek dla Terry'ego Gilliama i zasłużona 9/10.
2. Notatnik śmierci
Ach, co ja mogę powiedzieć o tym tforze. Do tej adaptacji byłam już sceptycznie nastawiona po tym, gdy dowiedziałam się, że rolę L zagra czarnoskóry mężczyzna. Jakże się nie myliłam, że produkcja ta będzie... kiepska. Jednak muszę się przyznać do błędu. Aktor grający L'a był moim zdaniem najlepszym co dzieło Netflixa mogło nam zaoferować. Lakeith Stanfield odegrał swoją rolę bardzo dobrze, a przynajmniej na tle innych postaci. Moja kiepska opinia o tym filmie nie bierze się z opinii innych ludzi, ale po obejrzeniu oryginalnego anime, w którym akcja była naprawdę dobrze rozbudowana, nie było dziur fabularnych, a postacie nie były miałkie, tak Netflix zaoferował nam niskobudżetówkę, której nie da się oglądać z powagą, a jedynie z ironicznym uśmiechem na ustach przylepionym przez cały seans. Reszta aktorów była tak kiepska, że nawet ja, ze swoim zerowym doświadczeniem aktorskim, potrafiłabym zagrać lepiej chociażby rolę Mii (Margaret Qualley). Głównym bohater, Light Yagami (Mat Wolff) również nie wypadł imponująco, a nawet powiedziałabym, że było mu trudno dobrnąć do granicy średniaka. O tym filmie mogę jedynie powiedzieć tyle, że z bardzo dobrego materiału o walce dobra z "dobrem" zrobili komedię, z elementami kiepskiego romansu. Miało być poważnie, ale jednak coś nie wyszło.
Tylko ze względu na L'a moja ocenia jest mocno naciągana. 3/10
3. Pasażerowie
Drugi film, który obejrzałam wraz ze znajomą, która zawitała do mnie na cały weekend. Po obejrzeniu filmu z podpunktu 2, chciałyśmy wyleczyć nasze psychiki. Przeglądając ofertę Netflixa wpadłyśmy na Pasażerów. Akcja dzieje się na statku międzygalaktycznym, który przewozi zahibernowanych pasażerów. Jeden z nich miał uszkodzoną kapsułę i wybudził się wiele lat przed dotarciem do celu. Jim (Chris Pratt) przez rok był zdany na siebie. Próbował za wszelką cenę dostać się do komory, do której miała dostęp tylko załoga statku, która nadal była w hibernacji. Jim po wielu próbach w końcu się poddał. Pewnego razu, przechadzając się po pomieszczeniu z pasażerami, napotkał piękną niewiastę, którą była Aurora. Przez kilka dni/tygodni (nie pamiętam już czy było to dokładnie powiedziane) oglądał jej materiały. Dowiedział się, że jest ona pisarką. Zapragnął ją wybudzić, ale powstrzymywał go barman-android Arthur (Michael Sheen). Czy Jim się go posłuchał? Oczywiście, że nie. W taki oto sposób doszło do "awarii" kapsuły Aurory (Jennifer Lawrence). Pierwszy odhibernowany nie przyznał się do tego. Wiedli szczęśliwe życie, dopóki statek nie zaczynał sprawiać coraz większych problemów. No i tu też wychodzi kłamstwo Jima, którego wydał Arthur. Nie dziwię się Aurorze, że była wściekła. Kto by nie był! Dobra, w końcu ktoś z załogi się budzi, naprawiają statek, Jim i Aurora się godzą i żyją dalej na statku. W końcu pewnie umarli bo do celu zostało ho ho i jeszcze więcej. Po wybudzeniu się pozostałych pasażerów, ci zauważają piękne miejsce, które stworzyła zmarła dwójka. Film oceniłam na ósemkę w skali 1-10 bo w sumie oglądało się go lekko, nie narzekałam na grę aktorką, a poza tym kiepsko pamiętam końcówkę, gdyż uspiałam (sobota wieczór, dwie znajome w jednym domu i alkohol, wiecie jak się to skończyło).
4. Gra Geralda
Musiałam spojrzeć do swojej ściągawki bo nie pamiętałam czy został jeszcze jakiś film przed pięcioma filmami, które obejrzałam tylko ze względu na aktorki (tak, to bardzo częsty warunek, który skłania mnie do obejrzenia jakiegoś filmu). No ale widzę, że został jeden film.
Gra Geralda, coś co obejrzałam dwa razy, za każdym razem się bałam, za każdym razem próbowałam wymazać z pamięci. Zapytacie więc dlaczego obejrzałam to jeszcze raz? NIE WIEM! To trzeci film, jaki obejrzałam z koleżanką, o której wspomniałam w poprzednich filmach). Nie chce mi się nawet pisać o tym filmie, ale chciałam o nim wspomnieć i powiedzieć, że dawno nie zakrywałam oczu oglądając jakiś film. Ostatnio robiłam to chyba przy oglądaniu Lustra, mając osiem lat? Jakoś tak. No to widzicie, musiało minąć dziesięć lat żeby zmusić mnie do dziecięcych zachowań. Tak jak stronię od horrorów i thrillerów, tak to obejrzałam. Za pierwszym razem piszczałam z koleżankami ze szkoły bo nie wiedziałam czego się spodziewać, a za drugim byłam przygotowana na pewne sceny, więc albo właziłam pod kołdrę, albo zasłaniałam sobie ładnie oczy rączką.
Tutaj poleciała mocno naciągana 6 w skali 1-10.
To na tyle w tym poście. Część 1.2 pojawi się jeszcze dzisiaj (tzn piątek) o godzinie 20, a tam dalsze informacje na temat podsumowania.
----
To na tyle w tym poście. Część 1.2 pojawi się jeszcze dzisiaj (tzn piątek) o godzinie 20, a tam dalsze informacje na temat podsumowania.
Link do mojego Filmwebu. |
piątek, 5 października 2018
Awatar: Legenda Korry część 2
No witam!
Post bardzo krótki. Wstawiam linka do drugiego tomu Legendy Korry przetłumaczonego na polski. Nie powiem, w niektórych momentach miałam niesamowite problemy. W każdym razie. Czytajcie, komentujcie, dzielcie się swoimi uwagami. Jak już wspomniałam, mój angielski nie jest na wybitnym poziomie, także każda rada jest na wagę złota.
Dodam jeszcze, że tom trzeci wyszedł jakoś na początku września. Jestem w trakcie jego tłumaczenia. Zapewne wezmę się za wszystko w ten weekend żeby mieć to jeszcze z głowy.
Oprócz tego stwierdziłam, że powstanie osobna podstrona na tym blogu, gdzie będę dodawać tłumaczenia nie tylko komiksów ze świata Awatara, ale może kiedyś i jakieś mangi, której nie doczekacie się w języku polskim, bądź tłumaczenie stanęło w miejscu i żadna grupa nie chce się za nią zabrać (psst, pewnie będzie to Citrus bo dawno nie widziałam nowego rozdziału).
Link do tomu drugiego
Post bardzo krótki. Wstawiam linka do drugiego tomu Legendy Korry przetłumaczonego na polski. Nie powiem, w niektórych momentach miałam niesamowite problemy. W każdym razie. Czytajcie, komentujcie, dzielcie się swoimi uwagami. Jak już wspomniałam, mój angielski nie jest na wybitnym poziomie, także każda rada jest na wagę złota.
Dodam jeszcze, że tom trzeci wyszedł jakoś na początku września. Jestem w trakcie jego tłumaczenia. Zapewne wezmę się za wszystko w ten weekend żeby mieć to jeszcze z głowy.
Oprócz tego stwierdziłam, że powstanie osobna podstrona na tym blogu, gdzie będę dodawać tłumaczenia nie tylko komiksów ze świata Awatara, ale może kiedyś i jakieś mangi, której nie doczekacie się w języku polskim, bądź tłumaczenie stanęło w miejscu i żadna grupa nie chce się za nią zabrać (psst, pewnie będzie to Citrus bo dawno nie widziałam nowego rozdziału).
Link do tomu drugiego
sobota, 25 sierpnia 2018
Awatar: Legenda Korry
hej, hej, hejoo!
Zaciekawił Was tytuł posta? W sumie mnie też. Jakoś w tym tygodniu skończyłam oglądać wszystkie sezony Awatara: Legendy Korry. Kiedyś w telewizji obejrzałam Awatara: Legendę Aanga i tak jakoś zachciało mi się obejrzeć i Korrę. Po obejrzeniu serialu dowiedziałam się, że istnieją również komiksy. No cóż, nie znalazłam ich nigdzie po polsku, więc stwierdziłam, że przeczytam je po angielsku. A potem wpadłam na pomysł, aby przetłumaczyć je na polski. I tak o to przedstawiam Wam pierwszy komiks przetłumaczony przeze mnie. Nie jest on przetłumaczony idealnie, pewnie są jakieś literówki, ale naprawdę się starałam. Jest to pierwszy tom komiksu Avatar: Legend of Korra. Turf Wars. Kolejny tom będę starała się przetłumaczyć jak najszybciej. Trzeci komiks wychodzi 4 września, także jeżeli będzie tylko w internecie, biorę się za tłumaczenie.
Jeżeli macie jakieś uwagi lub zastrzeżenia co do tłumaczenia, śmiało, piszcie do mnie. Nie pogryzę, a jedynie podziękuję, gdyż przyznaję, że mój angielski nie jest wybitny, a tłumaczenie miało na celu poznaniu swoich limitów.
LINK DO TOMU
A tu macie kilka pierwszych stron:
Zaciekawił Was tytuł posta? W sumie mnie też. Jakoś w tym tygodniu skończyłam oglądać wszystkie sezony Awatara: Legendy Korry. Kiedyś w telewizji obejrzałam Awatara: Legendę Aanga i tak jakoś zachciało mi się obejrzeć i Korrę. Po obejrzeniu serialu dowiedziałam się, że istnieją również komiksy. No cóż, nie znalazłam ich nigdzie po polsku, więc stwierdziłam, że przeczytam je po angielsku. A potem wpadłam na pomysł, aby przetłumaczyć je na polski. I tak o to przedstawiam Wam pierwszy komiks przetłumaczony przeze mnie. Nie jest on przetłumaczony idealnie, pewnie są jakieś literówki, ale naprawdę się starałam. Jest to pierwszy tom komiksu Avatar: Legend of Korra. Turf Wars. Kolejny tom będę starała się przetłumaczyć jak najszybciej. Trzeci komiks wychodzi 4 września, także jeżeli będzie tylko w internecie, biorę się za tłumaczenie.
Jeżeli macie jakieś uwagi lub zastrzeżenia co do tłumaczenia, śmiało, piszcie do mnie. Nie pogryzę, a jedynie podziękuję, gdyż przyznaję, że mój angielski nie jest wybitny, a tłumaczenie miało na celu poznaniu swoich limitów.
LINK DO TOMU
A tu macie kilka pierwszych stron:
Subskrybuj:
Posty (Atom)