niedziela, 29 maja 2016

Trzydniowe zmaganie z górami



Dnia 23 maja, o godzine 6:30 – w przybliżeniu – wraz z kilkudziesięcioma osobami z mojej szkoły i oczywiście naszymi opiekunami, wyruszyliśmy na wycieczkę. Ta podróż nie była dla mnie byle jaka, ponieważ była to już moja ostatnia, tak długa wycieczka w gimnazjum, które w tym roku kończę. Zmierzaliśmy do przepięknego miejsca, które graniczy z takimi państwami jak Ukraina i Słowacja. Wysokogórskie wzniesienia, przepiękne widoki z najwyższego szczytu w polskiej części tych gór. Mowa tu o Bieszczadach. Wycieczka obejmowała 3 dni naszej przygody w tych górach. Były małe trudności, które pokonywaliśmy mimo naszego zmęczenia. Przekraczaliśmy swoje limity bo osiągnąć szczyt i móc się chwalić, że za pomocą własnych sił dotarło się w to miejsce, przepiękny szczyt – Halicz. W dalszej części tego postu postaram się przybliżyć każdy dzień z osobna i urozmaicić to zdjęciami, którego autorstwa są trzy osoby, Ja, moja przyjaciółka Ola i kolega ze szkoły Amadeusz.


Dzień pierwszy – Skansen w Sanoku; rejs statkiem po „Morzu Solińskim”; Pomnik natury nieożywionej (nie podam nazwy bo po prostu zapomniałam):
Gdy już z samego rana wyruszyliśmy na wycieczkę było całkiem fajnie. Jak to zwykle u mnie bywa na dłuższych trasach po prostu zasnęłam na bite dwie godziny jazdy. Może to i lepiej dla mnie, gdyż zapomniałam wziąć mojego ukochanego aviomarinu. Po kilku godzinnej jeździe dotarliśmy do naszego pierwszego przystanku – Skansen.


Na tą część wycieczki nasza dość spora grupa musiała podzielić się na dwie połowy. W taki sposób zaczęliśmy zwiedzanie. Na rynku Galicyjskim moja grupa odwiedziła takie miejsca jak dom Fryzjera, Apteka czy sklep kolonialny.
Sklep kolonialny 

Apteka




Gdy już dowiedzieliśmy się niektórych ciekawych rzeczy o tych domach, ruszyliśmy w dalszą pieszą wędrówkę. Naszym następnym przystankiem były zrekonstruowane domy z przełomu XIX i XX wieku. Zaskoczył mnie ich widok. Nie sądziłam, że w tamtych czasach domy będą z zewnątrz tak ładnie wyglądać. Odwiedziliśmy między innymi starą szkołę, dom Rusinów i kościół.
   





Dowiedzieliśmy się sporej ilości ciekawostek o każdym odwiedzonym przez nas miejscu. Jedną z nich było to, że do szkoły musieli chodzić wszyscy. Była tylko jedna klasa i w niej uczyły się wszystkie dzieci. Oczywiście dzieci w wieku 12 lat nie uczyły się tego samego co ośmiolatki. Po prostu każdy dostawał swoje zadanie. Poznaliśmy również specyficzny przedmiot tamtych czasów – dyscyplinę. Taką oto nosił nazwę kij, długi kij, którym nauczyciel wymierzał karę, bądź posługiwał się nim jako wskaźnik.
Cała wędrówka zajęła nam sporo czasu. Gdy już skończyliśmy zwiedzać Skansen, udaliśmy się w dalszą podróż. Miał to być już pomnik przyrody nieożywionej, ale z racji tego, że udało nam się wygospodarować trochę czasu to udaliśmy się na rynek pewnego miasta.


Dostaliśmy tam kilkadziesiąt minut wolnego czasu. Ponieważ był upalny dzień wszyscy, długo nie myśląc, udaliśmy się na lody. Połowa preferowała lody włoskie a inni natomiast świderki z automatu jak i lody w gałkach. Jestem zwolenniczką lodów włoskich, ale tym razem postawiłam na świderka czekoladowo-waniliowego, który jednym słowem był wyśmienity. Po skończonym odpoczynku udaliśmy się do miejsca, które było zaplanowane wcześniej.



Majestatyczne skały, które zamierały dech w piersiach. Jestem osobą, którą mało co zachwyca, ale ten widok naprawdę przekonał mnie do przyrody nieożywionej. Początkowo nie było tak wielkiego zachwytu. Dopiero gdy doszliśmy do punktu docelowego można było stwierdzić, że to coś czego naprawdę nie da się opisać. Dlatego też dobrze, że zostało to uwiecznione zdjęciach.



Nareszcie nadszedł czas, aby zakwaterować się w ośrodku. Nasi znajomi stoczyli wielki bój o to, aby dostać pokoje przeznaczone dla czterech osób. Pech sprawił, że było ich tylko cztery a chętnych na takowe pokoje na pewno o wiele więcej. Znajdowałam się wśród nich ja, ale niestety nie udało mi się zdobyć tego upragnionego kluczyka do czteroosobowego apartamentu. Jedyne co nam pozostało to dwuosobówki. W pokoju zamieszkałam z tą samą osobą co w poprzednich latach. Moją przyjaciółką Olą. Zdawałam sobie sprawę z tego, ze nikt inny nie wytrzymałby ze mną. Tak czy tak miałyśmy już to zaplanowane od początku roku szkolnego. Gdy weszłyśmy do swojego pokoju ukazało nam się niewielkie pomieszczenie z łazienką, dwoma łóżkami po przeciwnych stronach pokoju, mały stolik, szafka nad którą wisiał telewizor – który na początku miał tylko jeden kanał, ale to już szczegół – i szafa. Największym zaskoczeniem okazał się być balkon, który był przeznaczony na dwa pokoje. Oddzielone były co prawda cienką ścianką, ale nie przeszkadzało to w komunikowaniu się i wymienianiu rzeczami w nocy z osobami w pokoju obok. Szczęście chciało, że balkon dzieliłyśmy z dwiema dziewczynami z naszej klasy. Co prawda nie tymi, z którymi miałyśmy mieszkać w czteroosobówce, ale jednak sam fakt, że były z naszej klasy był pocieszający. Po chwilowym odpoczynku i zaaklimatyzowaniu się z naszym nowym mieszkaniem, w którym miałyśmy mieszkać przez dwie noce, udaliśmy się pieszo do pięknego miejsca, tak zwanego „Morza Solińskiego”.


Mielimy zaplanowany rejs statkiem na godzinę piątą. Byliśmy na miejscu dużo wcześniej, więc mieliśmy chwilę wolnego na wolny spacer przez tamę. Na jednej stronie tamy, za pomocą strażaków zostały „wyrysowane” przepiękne obrazki. Dość nietypowa metoda, ponieważ nie były malowane żadnymi farbami tylko zwykłą wodą. Tak moi drodzy, wodą. Tama była na tyle brudna, że umycie odpowiednich miejsc spowodowało to, że wyglądała jak pomalowana.




Brzegi wyglądały niesamowicie, co można zauważyć na zdjęciu powyżej.
Wybiła godzina naszego wypływu. Wszyscy wygodnie zasiedli na swoich miejscach i mogliśmy się rozkoszować tym odpoczynkiem podczas pływania.


Rejs się skończył, a my wykończeniu ruszyliśmy do ośrodka, aby udać się na upragnioną obiadokolację. Niestety nie byłam zbytnio zadowolona z pierwszego dania… zupa pomidorowa, a przynajmniej coś do tej zupy podobne. Już myślałam, że nie zjem, ale byłam na tyle głodna, że spróbowałam i co najdziwniejsze, zjadłam całą nałożoną przeze mnie porcję. Drugie danie to ziemniaki i mielony z jakimś sosem. Nie był taki zły. Spodziewałam się czegoś gorszego, choć wątpiłam czy może być coś gorszego niż „mielony” z poprzedniego roku.
Po posiłku wszyscy udaliśmy się na nasz upragniony, chwilowy odpoczynek, gdyż mieliśmy zaplanowany wieczór. Nie na darmo jeździ się na wycieczki. Przecież one nie są tylko po to, aby zwiedzać, prawda? Skoro to nasz ostatni rok chcieliśmy go jakoś miło spędzić. Przesiedzieliśmy kilka ładnych godzin u naszych znajomych i rozmawialiśmy na różne tematy oglądając przy tym telewizję i delektując się łakociami.
Niestety wybiła godzina 22:00 co oznaczało ciszę nocną. Mimo naszego grzecznego zachowania w pokojach sąsiadów, zostaliśmy pozbawieni możliwości przesiadywania u nich. Zostaliśmy siłą zmuszeni udać się do swoich pokoi i odpłynąć w ramiona morfeusza. Oczywiście ja jak to ja nie poddałam się tak łatwo. Jeszcze przez kilka godzin rozmawiałam z moją współlokatorką, a gdy ona już chciała iść spać, ja czytałam książkę na aplikacji Wattpad.
Tak o to zakończył się dzień pierwszy.

Dzień drugi – Czerwony szlak; szczyt Halicz.
Następny poranek był dla mnie katorgą. Obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie pójdę tak późno spać, ale nie byłabym sobą jakbym dotrzymała tej głupiej obietnicy. Umówiłam się z dziewczynami, że wstanę wcześniej, aby mogły mi wyprostować włosy. Niestety jestem śpiochem i zamiast wstać o 6:30, wstałam o 7:20. Nawet jedna z pań będą w pokoju domyśliła się, że mam kłopot ze wstaniem. Moja przyjaciółka tego dnia dostałą miano mojej drugiej mamy. Dlaczego? Zasłynęłam moim porannym tekstem „-Jeszcze dziesięć minut mamo”, który był odpowiedzią na jej prośbę, abym wstała.
Po szybkiej porannej toalecie i uprzednim ubraniu się i spakowaniu, cała nasza grupa udała się na śniadanie po którym wyruszyliśmy do początku naszego szlaku. Niestety poprzedniego dnia coś strzeliło mi w nodze i przez pewien okres czasu pozostawałam w tyle. W między czasie znalazłam sobie kijaszka z którym wchodziłam. Po pokonaniu połowy drogi do szczytu, odrzuciłam kij z tego powodu, że noga przestałą boleć. Wyprułam jak strzała na przód grupy i po niespełna dziesięciu minutach znajdowałam się na czole grupy. Wydawało mi się, że iście z przodu jest o wiele łatwiejsze. To ty nadawałeś tempo innym i nie musiałeś się obawiać, że zostaniesz daleko w tyle.
Po drodze mieliśmy naprawdę dużo wspaniałych widoków. Nawet zdołaliśmy ujrzeć przejście graniczne na Ukrainę.




Po kilkudziesięciu minutach znaleźliśmy się na najwyższym szczycie Bieszczad – Haliczu. Niestety droga była naprawdę trudna. To właśnie tutaj po raz pierwszy osiągnęłam swój limit, ale żeby wejść na szczyt musiałam go pokonać. Nie mogłam sobie pozwolić na zatrzymanie się w połowie drogi, gdyż wiedziałam, że potem będzie tylko gorzej. Spięłam swoje cztery litery i ruszyłam w górę po kamienistej drodze. I…. Udało się. Byliśmy na szczycie. Na bardzo wietrznym szczycie. Halny dawał o sobie znać roztrzepując nasze włosy w każdą stronę. Nie dało się tego uniknąć i moje koleżanki, i ja, miały wspaniałe, nowe fryzury.


Po chwilowym odpoczynku, nabraniu nowej energii, zwilżeniu naszych popękanych ust i oczywiście zrobieniu pamiątkowej foty, udaliśmy się w dalszą wędrówkę. Tym razem było już prościej. Droga nie była tak bardzo stroma co pozwalało nam zebrać od nowa większy zapas energii. Zauważyłam, że większa część osób postanowiła wyjść na przód. Nie dziwiłam się. Na przodzie idzie się naprawdę dobrze.
Szliśmy tak jakiś kawałek. Nie wchodziliśmy już na inne szczyty. Lecz szliśmy ścieżką okalającą szczyt. Jak to zawsze jest przy takich wycieczkach nie obyło się bez upadków i nabijaniu sobie siniaków. Sama obyłam się bez tego, ale inni już nie mieli takiego szczęścia. Gdy doszliśmy do jednej z wiat, pod którą zrobiliśmy krótki odpoczynek, nadeszła pora na męczarnię. Co mam na myśli mówiąc to słowo? Otóż jak na poprzedniej trasie mieliśmy kamienie i ziemię, tak teraz czekała nas największa zmora kolan, schody.




To nie było miłe uczucie wchodząc tak następne kilkadziesiąt metrów. Nie wytrzymałam i nie dałam rady utrzymać swojej pozycji na przedzie grupy, ale i tak nie byłam z tyłu tylko po środku.
Do zaliczenia mieliśmy jeszcze tylko jedno miejsce do którego niestety prowadziły schody. Uporaliśmy się z nimi. Zasłużyliśmy sobie na upragniony odpoczynek. Na szczycie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i zaczęliśmy schodzić, po schodach.


Jak myślałam, że wejście było trudne tak zejście było istną katorgą. Przez moją nieuwagę dostałam porządnego skurczu w lewej nodze. Ból był niemiłosierny. Niestety musiałam go przezwyciężyć i zejść w dół, co nie było łatwym zadaniem, gdyż raz po raz musiałam napinać mięśnie łydek, aby nie spać z góry. Nie obyło się bez drobnych poślizgnięć i odzyskiwaniu równowagi.


Gdy już wszyscy zeszliśmy na dół, udaliśmy się do autobusu, który zawiózł nas na spóźnioną obiadokolację. Tym razem dostaliśmy zupę ogórkową, która moim skromnym zdaniem była wyśmienita, i ziemniaki ze schabowym i surówką z marchewki.
Po posiłku każdy udał się do swoich pokoi, aby wziąć prysznic, gdyż nie było osoby, która się nie spociła po takim wysiłku. Tak samo jak poprzedniego dnia siedzieliśmy u swoich znajomych i wariowaliśmy.  Tym razem panie były pobłażliwe i mieliśmy o aż godzinę dłuższe pozwolenie na pobyt u swoich sąsiadów. Niestety ja jak to ja nie poszłam spać. Znowu gadałyśmy do późnych godzin z Olą oglądając przy tym telewizor i omawiając nasze plany na przyszłość.
Gdy już zapadłyśmy w sen nie myślałam o niczym, nawet o tym, że następnego dnia śniadanie mieliśmy o godzinie 7:30, a ja jeszcze się nie spakowałam, choć bałagan w pokoju był ogromy. Szkoda, że nie mam dla was zdjęć.


Dzień trzeci – szlak czerwony prowadzący od Wołosate (?) do Ustrzyk Górnych:
Dzień zaczął się podobnie jak poprzedni z tym, że rano jeszcze się „spakowałam” czyli wrzuciłam wszystkie rzeczy do torby i zamknęłam ją. Zjedliśmy śniadania, pożegnaliśmy się z pokojami, zapakowaliśmy swoje rzeczy do autokaru i ruszyliśmy na kolejny szlak.
Tym razem nie było już tak łatwo jak poprzedni. Towarzyszyły nam zakwasy, które zdołaliśmy zyskać po poprzednim dniu. Mi oprócz zakwasów towarzyszył jeszcze ból lewej łydki, który nie przeszedł tak łatwo jak ból nogi poprzedniego dnia. Tym razem trzymałam się z tyłu grupy, gdyż nie dawałam rady nadążyć za pozostałymi. Zwłaszcza kiedy szlak składał się z większości schodów i to bardzo stromych.


Gdy już wyszliśmy na górę, ukazały nam się bardzo piękne widoki. Nie wiem czy nawet nie ładniejsze niż z Halicza. Na początku nasz przewodni wspomniał, że ten szlak to trapez, ale nie wiedział czy równoboczny. Najpierw mieliśmy pod bardzo stromą górkę, potem mieliśmy prostą drogę, a na samym końcu z górki, stromej górki, która była gorsza niż we wtorek.




Te widoki były naprawdę nieziemskie. Aż przykro się robi, że już ich nie widzę. Może w przyszłości odwiedzę jeszcze Bieszczady.
Na tym szlaku po prostu mieliśmy przejść pewien dystans, więc nie ma tutaj zbyt dużo do opisywania. Zeszliśmy do Ustrzyk i mogliśmy się jeszcze chwilę porozglądać za pamiątkami i zaopatrzyć się w jakieś rzeczy na drogę. Po tej chwilowej przerwie ruszyliśmy dalej.
Droga była naprawdę dziwna. Raz świeciło słońce, raz padał deszcz, a nawet grad. Ja ten moment przespałam, ale cieszyłam się z tego faktu.
Wiadomo, że jak to zawsze bywa w każdej podróży, nieodzownym elementem jest dłuższy postój w restauracji fast foodowej. Najczęściej jest to przydrożny Mc Donald’s. Nas to nie ominęło. Zjedliśmy i ruszyliśmy dalej.
Wraz z chłopakami graliśmy w różne gry karciane. Między innymi w „Ku ku” czy „ Pana” – inaczej nazywanego „Królem”. Zabawa była przednia, zwłaszcza, że graliśmy w autokarze, więc pomyślcie sobie jak komicznie wyglądała nasza gra. Nie obyło się również bez śpiewów, które towarzyszą nam na każdej wycieczce. 

Do naszej rodzimej miejscowości dotarliśmy późnym wieczorem. Miej więcej o godzinie 21. Wszyscy szczęśliwie wróciliśmy do domów.
Osobiście pierwsze co zrobiłam to walnęłam się na łóżko i zasnęłam nie martwiąc się tym, że byłam w ubraniach. Co prawda obudziłam się i przebrałam.

Na koniec moja szybka ocena.
Uważam, że wycieczka naprawdę się udała. Dziękuję wszystkim za to, że mogłam tak wspaniale spędzić te trzy dni. Szczególne podziękowania idą tutaj dla pana przewodnika, który naprawdę świetnie prowadził tą jak i zeszłoroczną wycieczkę.
Mam nadzieję, że nie zanudziłam was za bardzo. Opis wyszedł naprawdę długi, ale to tylko dlatego, że opisywałam każdy dzień z osobna. Przepraszam również za to, że nie wszystkie zdjęcia są tego samego rozmiaru, ale były robione z dwóch różnych urządzeń (ja i Ola robiłyśmy zdjęcia tym samym modelem telefonu, a Amadeusz robił zdjęcia aparatem).



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

CREATED BY
MAYAKO
CREDIT: ART