Dnia 23 maja, o godzine 6:30 – w przybliżeniu – wraz z
kilkudziesięcioma osobami z mojej szkoły i oczywiście naszymi opiekunami, wyruszyliśmy na wycieczkę. Ta podróż nie była dla mnie byle jaka,
ponieważ była to już moja ostatnia, tak długa wycieczka w gimnazjum, które w
tym roku kończę. Zmierzaliśmy do przepięknego miejsca, które graniczy z takimi
państwami jak Ukraina i Słowacja. Wysokogórskie wzniesienia, przepiękne widoki
z najwyższego szczytu w polskiej części tych gór. Mowa tu o Bieszczadach.
Wycieczka obejmowała 3 dni naszej przygody w tych górach. Były małe trudności,
które pokonywaliśmy mimo naszego zmęczenia. Przekraczaliśmy swoje limity bo
osiągnąć szczyt i móc się chwalić, że za pomocą własnych sił dotarło się w to
miejsce, przepiękny szczyt – Halicz. W dalszej części tego postu postaram się
przybliżyć każdy dzień z osobna i urozmaicić to zdjęciami, którego autorstwa są
trzy osoby, Ja, moja przyjaciółka Ola i kolega ze szkoły Amadeusz.
Dzień pierwszy –
Skansen w Sanoku; rejs statkiem po „Morzu Solińskim”; Pomnik natury
nieożywionej (nie podam nazwy bo po prostu zapomniałam):
Gdy już z samego rana wyruszyliśmy na wycieczkę było całkiem
fajnie. Jak to zwykle u mnie bywa na dłuższych trasach po prostu zasnęłam na
bite dwie godziny jazdy. Może to i lepiej dla mnie, gdyż zapomniałam wziąć
mojego ukochanego aviomarinu. Po kilku godzinnej jeździe dotarliśmy do naszego
pierwszego przystanku – Skansen.
Na tą część wycieczki nasza dość spora grupa musiała
podzielić się na dwie połowy. W taki sposób zaczęliśmy zwiedzanie. Na rynku
Galicyjskim moja grupa odwiedziła takie miejsca jak dom Fryzjera, Apteka czy
sklep kolonialny.
|
|
Gdy już dowiedzieliśmy się niektórych ciekawych rzeczy o
tych domach, ruszyliśmy w dalszą pieszą wędrówkę. Naszym następnym przystankiem
były zrekonstruowane domy z przełomu XIX i XX wieku. Zaskoczył mnie ich widok.
Nie sądziłam, że w tamtych czasach domy będą z zewnątrz tak ładnie wyglądać.
Odwiedziliśmy między innymi starą szkołę, dom Rusinów i kościół.
Dowiedzieliśmy się sporej ilości ciekawostek o każdym
odwiedzonym przez nas miejscu. Jedną z nich było to, że do szkoły musieli
chodzić wszyscy. Była tylko jedna klasa i w niej uczyły się wszystkie dzieci.
Oczywiście dzieci w wieku 12 lat nie uczyły się tego samego co ośmiolatki. Po
prostu każdy dostawał swoje zadanie. Poznaliśmy również specyficzny przedmiot
tamtych czasów – dyscyplinę. Taką oto nosił nazwę kij, długi kij, którym
nauczyciel wymierzał karę, bądź posługiwał się nim jako wskaźnik.
Cała wędrówka zajęła nam sporo czasu. Gdy już skończyliśmy
zwiedzać Skansen, udaliśmy się w dalszą podróż. Miał to być już pomnik przyrody
nieożywionej, ale z racji tego, że udało nam się wygospodarować trochę czasu to
udaliśmy się na rynek pewnego miasta.
Dostaliśmy tam kilkadziesiąt minut wolnego czasu. Ponieważ
był upalny dzień wszyscy, długo nie myśląc, udaliśmy się na lody. Połowa
preferowała lody włoskie a inni natomiast świderki z automatu jak i lody w
gałkach. Jestem zwolenniczką lodów włoskich, ale tym razem postawiłam na
świderka czekoladowo-waniliowego, który jednym słowem był wyśmienity. Po
skończonym odpoczynku udaliśmy się do miejsca, które było zaplanowane
wcześniej.
Majestatyczne skały, które zamierały dech w piersiach.
Jestem osobą, którą mało co zachwyca, ale ten widok naprawdę przekonał mnie do
przyrody nieożywionej. Początkowo nie było tak wielkiego zachwytu. Dopiero gdy
doszliśmy do punktu docelowego można było stwierdzić, że to coś czego naprawdę
nie da się opisać. Dlatego też dobrze, że zostało to uwiecznione zdjęciach.
Nareszcie nadszedł czas, aby zakwaterować się w ośrodku. Nasi
znajomi stoczyli wielki bój o to, aby dostać pokoje przeznaczone dla czterech
osób. Pech sprawił, że było ich tylko cztery a chętnych na takowe pokoje na
pewno o wiele więcej. Znajdowałam się wśród nich ja, ale niestety nie udało mi
się zdobyć tego upragnionego kluczyka do czteroosobowego apartamentu. Jedyne co
nam pozostało to dwuosobówki. W pokoju zamieszkałam z tą samą osobą co w
poprzednich latach. Moją przyjaciółką Olą. Zdawałam sobie sprawę z tego, ze
nikt inny nie wytrzymałby ze mną. Tak czy tak miałyśmy już to zaplanowane od
początku roku szkolnego. Gdy weszłyśmy do swojego pokoju ukazało nam się
niewielkie pomieszczenie z łazienką, dwoma łóżkami po przeciwnych stronach
pokoju, mały stolik, szafka nad którą wisiał telewizor – który na początku miał
tylko jeden kanał, ale to już szczegół – i szafa. Największym zaskoczeniem
okazał się być balkon, który był przeznaczony na dwa pokoje. Oddzielone były co
prawda cienką ścianką, ale nie przeszkadzało to w komunikowaniu się i
wymienianiu rzeczami w nocy z osobami w pokoju obok. Szczęście chciało, że
balkon dzieliłyśmy z dwiema dziewczynami z naszej klasy. Co prawda nie tymi, z
którymi miałyśmy mieszkać w czteroosobówce, ale jednak sam fakt, że były z
naszej klasy był pocieszający. Po chwilowym odpoczynku i zaaklimatyzowaniu się
z naszym nowym mieszkaniem, w którym miałyśmy mieszkać przez dwie noce,
udaliśmy się pieszo do pięknego miejsca, tak zwanego „Morza Solińskiego”.
Mielimy zaplanowany rejs statkiem na godzinę piątą. Byliśmy
na miejscu dużo wcześniej, więc mieliśmy chwilę wolnego na wolny spacer przez
tamę. Na jednej stronie tamy, za pomocą strażaków zostały „wyrysowane”
przepiękne obrazki. Dość nietypowa metoda, ponieważ nie były malowane żadnymi
farbami tylko zwykłą wodą. Tak moi drodzy, wodą. Tama była na tyle brudna, że
umycie odpowiednich miejsc spowodowało to, że wyglądała jak pomalowana.
Brzegi wyglądały niesamowicie, co można zauważyć na zdjęciu
powyżej.
Wybiła godzina naszego wypływu. Wszyscy wygodnie zasiedli na
swoich miejscach i mogliśmy się rozkoszować tym odpoczynkiem podczas pływania.
Rejs się skończył, a my wykończeniu ruszyliśmy do ośrodka,
aby udać się na upragnioną obiadokolację. Niestety nie byłam zbytnio zadowolona
z pierwszego dania… zupa pomidorowa, a przynajmniej coś do tej zupy podobne.
Już myślałam, że nie zjem, ale byłam na tyle głodna, że spróbowałam i co
najdziwniejsze, zjadłam całą nałożoną przeze mnie porcję. Drugie danie to
ziemniaki i mielony z jakimś sosem. Nie był taki zły. Spodziewałam się czegoś
gorszego, choć wątpiłam czy może być coś gorszego niż „mielony” z poprzedniego
roku.
Po posiłku wszyscy udaliśmy się na nasz upragniony, chwilowy
odpoczynek, gdyż mieliśmy zaplanowany wieczór. Nie na darmo jeździ się na
wycieczki. Przecież one nie są tylko po to, aby zwiedzać, prawda? Skoro to nasz
ostatni rok chcieliśmy go jakoś miło spędzić. Przesiedzieliśmy kilka ładnych
godzin u naszych znajomych i rozmawialiśmy na różne tematy oglądając przy tym
telewizję i delektując się łakociami.
Niestety wybiła godzina 22:00 co oznaczało ciszę nocną. Mimo
naszego grzecznego zachowania w pokojach sąsiadów, zostaliśmy pozbawieni
możliwości przesiadywania u nich. Zostaliśmy siłą zmuszeni udać się do swoich
pokoi i odpłynąć w ramiona morfeusza. Oczywiście ja jak to ja nie poddałam się
tak łatwo. Jeszcze przez kilka godzin rozmawiałam z moją współlokatorką, a gdy
ona już chciała iść spać, ja czytałam książkę na aplikacji Wattpad.
Tak o to zakończył się dzień pierwszy.
Dzień drugi –
Czerwony szlak; szczyt Halicz.
Następny poranek był dla mnie katorgą. Obiecałam sobie, że
już nigdy więcej nie pójdę tak późno spać, ale nie byłabym sobą jakbym
dotrzymała tej głupiej obietnicy. Umówiłam się z dziewczynami, że wstanę
wcześniej, aby mogły mi wyprostować włosy. Niestety jestem śpiochem i zamiast
wstać o 6:30, wstałam o 7:20. Nawet jedna z pań będą w pokoju domyśliła się, że
mam kłopot ze wstaniem. Moja przyjaciółka tego dnia dostałą miano mojej drugiej
mamy. Dlaczego? Zasłynęłam moim porannym tekstem „-Jeszcze dziesięć minut
mamo”, który był odpowiedzią na jej prośbę, abym wstała.
Po szybkiej porannej toalecie i uprzednim ubraniu się i
spakowaniu, cała nasza grupa udała się na śniadanie po którym wyruszyliśmy do
początku naszego szlaku. Niestety poprzedniego dnia coś strzeliło mi w nodze i
przez pewien okres czasu pozostawałam w tyle. W między czasie znalazłam sobie
kijaszka z którym wchodziłam. Po pokonaniu połowy drogi do szczytu, odrzuciłam
kij z tego powodu, że noga przestałą boleć. Wyprułam jak strzała na przód grupy
i po niespełna dziesięciu minutach znajdowałam się na czole grupy. Wydawało mi
się, że iście z przodu jest o wiele łatwiejsze. To ty nadawałeś tempo innym i
nie musiałeś się obawiać, że zostaniesz daleko w tyle.
Po drodze mieliśmy naprawdę dużo wspaniałych widoków. Nawet
zdołaliśmy ujrzeć przejście graniczne na Ukrainę.
Po kilkudziesięciu minutach znaleźliśmy się na najwyższym
szczycie Bieszczad – Haliczu. Niestety droga była naprawdę trudna. To właśnie
tutaj po raz pierwszy osiągnęłam swój limit, ale żeby wejść na szczyt musiałam
go pokonać. Nie mogłam sobie pozwolić na zatrzymanie się w połowie drogi, gdyż
wiedziałam, że potem będzie tylko gorzej. Spięłam swoje cztery litery i
ruszyłam w górę po kamienistej drodze. I…. Udało się. Byliśmy na szczycie. Na
bardzo wietrznym szczycie. Halny dawał o sobie znać roztrzepując nasze włosy w
każdą stronę. Nie dało się tego uniknąć i moje koleżanki, i ja, miały wspaniałe,
nowe fryzury.
Po chwilowym odpoczynku, nabraniu nowej energii, zwilżeniu
naszych popękanych ust i oczywiście zrobieniu pamiątkowej foty, udaliśmy się w
dalszą wędrówkę. Tym razem było już prościej. Droga nie była tak bardzo stroma
co pozwalało nam zebrać od nowa większy zapas energii. Zauważyłam, że większa
część osób postanowiła wyjść na przód. Nie dziwiłam się. Na przodzie idzie się
naprawdę dobrze.
Szliśmy tak jakiś kawałek. Nie wchodziliśmy już na inne
szczyty. Lecz szliśmy ścieżką okalającą szczyt. Jak to zawsze jest przy takich
wycieczkach nie obyło się bez upadków i nabijaniu sobie siniaków. Sama obyłam
się bez tego, ale inni już nie mieli takiego szczęścia. Gdy doszliśmy do jednej
z wiat, pod którą zrobiliśmy krótki odpoczynek, nadeszła pora na męczarnię. Co
mam na myśli mówiąc to słowo? Otóż jak na poprzedniej trasie mieliśmy kamienie
i ziemię, tak teraz czekała nas największa zmora kolan, schody.
|
|
To nie było miłe uczucie wchodząc tak następne kilkadziesiąt
metrów. Nie wytrzymałam i nie dałam rady utrzymać swojej pozycji na przedzie
grupy, ale i tak nie byłam z tyłu tylko po środku.
Do zaliczenia mieliśmy jeszcze tylko jedno miejsce do którego niestety prowadziły schody. Uporaliśmy się z nimi. Zasłużyliśmy sobie na upragniony odpoczynek. Na szczycie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i zaczęliśmy schodzić, po schodach.
Do zaliczenia mieliśmy jeszcze tylko jedno miejsce do którego niestety prowadziły schody. Uporaliśmy się z nimi. Zasłużyliśmy sobie na upragniony odpoczynek. Na szczycie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i zaczęliśmy schodzić, po schodach.
Jak myślałam, że wejście było trudne tak zejście było istną
katorgą. Przez moją nieuwagę dostałam porządnego skurczu w lewej nodze. Ból był
niemiłosierny. Niestety musiałam go przezwyciężyć i zejść w dół, co nie było
łatwym zadaniem, gdyż raz po raz musiałam napinać mięśnie łydek, aby nie spać z
góry. Nie obyło się bez drobnych poślizgnięć i odzyskiwaniu równowagi.
Gdy już wszyscy zeszliśmy na dół, udaliśmy się do autobusu,
który zawiózł nas na spóźnioną obiadokolację. Tym razem dostaliśmy zupę
ogórkową, która moim skromnym zdaniem była wyśmienita, i ziemniaki ze schabowym
i surówką z marchewki.
Po posiłku każdy udał się do swoich pokoi, aby wziąć prysznic,
gdyż nie było osoby, która się nie spociła po takim wysiłku. Tak samo jak
poprzedniego dnia siedzieliśmy u swoich znajomych i wariowaliśmy. Tym razem panie były pobłażliwe i mieliśmy o
aż godzinę dłuższe pozwolenie na pobyt u swoich sąsiadów. Niestety ja jak to ja
nie poszłam spać. Znowu gadałyśmy do późnych godzin z Olą oglądając przy tym
telewizor i omawiając nasze plany na przyszłość.
Gdy już zapadłyśmy w sen nie myślałam o niczym, nawet o tym,
że następnego dnia śniadanie mieliśmy o godzinie 7:30, a ja jeszcze się nie
spakowałam, choć bałagan w pokoju był ogromy. Szkoda, że nie mam dla was zdjęć.
Dzień trzeci – szlak
czerwony prowadzący od Wołosate (?) do Ustrzyk Górnych:
Dzień zaczął się podobnie jak poprzedni z tym, że rano
jeszcze się „spakowałam” czyli wrzuciłam wszystkie rzeczy do torby i zamknęłam
ją. Zjedliśmy śniadania, pożegnaliśmy się z pokojami, zapakowaliśmy swoje
rzeczy do autokaru i ruszyliśmy na kolejny szlak.
Tym razem nie było już tak łatwo jak poprzedni. Towarzyszyły
nam zakwasy, które zdołaliśmy zyskać po poprzednim dniu. Mi oprócz zakwasów
towarzyszył jeszcze ból lewej łydki, który nie przeszedł tak łatwo jak ból nogi
poprzedniego dnia. Tym razem trzymałam się z tyłu grupy, gdyż nie dawałam rady
nadążyć za pozostałymi. Zwłaszcza kiedy szlak składał się z większości schodów
i to bardzo stromych.
Gdy już wyszliśmy na górę, ukazały nam się bardzo piękne
widoki. Nie wiem czy nawet nie ładniejsze niż z Halicza. Na początku nasz
przewodni wspomniał, że ten szlak to trapez, ale nie wiedział czy równoboczny.
Najpierw mieliśmy pod bardzo stromą górkę, potem mieliśmy prostą drogę, a na
samym końcu z górki, stromej górki, która była gorsza niż we wtorek.
Te widoki były naprawdę nieziemskie. Aż przykro się robi, że
już ich nie widzę. Może w przyszłości odwiedzę jeszcze Bieszczady.
Na tym szlaku po prostu mieliśmy przejść pewien dystans,
więc nie ma tutaj zbyt dużo do opisywania. Zeszliśmy do Ustrzyk i mogliśmy się
jeszcze chwilę porozglądać za pamiątkami i zaopatrzyć się w jakieś rzeczy na
drogę. Po tej chwilowej przerwie ruszyliśmy dalej.
Droga była naprawdę dziwna. Raz świeciło słońce, raz padał
deszcz, a nawet grad. Ja ten moment przespałam, ale cieszyłam się z tego faktu.
Wiadomo, że jak to zawsze bywa w każdej podróży, nieodzownym
elementem jest dłuższy postój w restauracji fast foodowej. Najczęściej jest to
przydrożny Mc Donald’s. Nas to nie ominęło. Zjedliśmy i ruszyliśmy dalej.
Wraz z chłopakami graliśmy w różne gry karciane. Między
innymi w „Ku ku” czy „ Pana” – inaczej nazywanego „Królem”. Zabawa była
przednia, zwłaszcza, że graliśmy w autokarze, więc pomyślcie sobie jak
komicznie wyglądała nasza gra. Nie obyło się również bez śpiewów, które towarzyszą nam na każdej wycieczce.
Do naszej rodzimej miejscowości dotarliśmy późnym wieczorem.
Miej więcej o godzinie 21. Wszyscy szczęśliwie wróciliśmy do domów.
Osobiście pierwsze co zrobiłam to walnęłam się na łóżko i
zasnęłam nie martwiąc się tym, że byłam w ubraniach. Co prawda obudziłam się i
przebrałam.
Na koniec moja szybka ocena.
Uważam, że wycieczka naprawdę
się udała. Dziękuję wszystkim za to, że mogłam tak wspaniale spędzić te trzy
dni. Szczególne podziękowania idą tutaj dla pana przewodnika, który naprawdę
świetnie prowadził tą jak i zeszłoroczną wycieczkę.
Mam nadzieję, że nie zanudziłam was za bardzo. Opis wyszedł
naprawdę długi, ale to tylko dlatego, że opisywałam każdy dzień z osobna. Przepraszam również za to, że nie wszystkie zdjęcia są tego samego rozmiaru, ale były robione z dwóch różnych urządzeń (ja i Ola robiłyśmy zdjęcia tym samym modelem telefonu, a Amadeusz robił zdjęcia aparatem).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz