Tytuł jest inny niż w poprzednich postach, ale należy do tej samej serii co poprzednie. Jestem ciekawa ile osób się domyśliło o jaki serial może chodzić. Pewnie nie uzyskam odpowiedzi po ostatniej ilości wyświetleń, ale nadzieja matką głupich.
A więc zaczynajmy!
Do Legend zabierałam się już od czasu obejrzenia trzech sezonów The Flash. W końcu jednak skończyło się na chęciach, a później skończeniu się próbnego miesiąca na Netflixie. Dlatego też zrezygnowałam z tego, ale zawsze gdzieś w głowie miałam, że muszę obejrzeć inne seriale ze świata DC, gdyż jeszcze pamiętam jak mocno pokochałam Supergirl, która obecnie w moich oczach jest mocnym średniakiem (choć nie powiem, The flash jest gorszy). A więc gdy tylko dostałam dostęp do Netflixa, od razu zaplanowałam sobie obejrzenie LOTa. Zrobiłam to oczywiście zaraz po obejrzeniu OITNB, o którym wspominałam w poprzednim poście. W taki oto sposób serial Legends of Tomorrow stał się moim ulubionym serialem z całego arrowerse, który ma też moim zdaniem najlepsze predyspozycje do tego, aby być czymś większym (a przynajmniej czymś na równi z popularnymi seriami).
No ale dość o historii, dlaczego zaczęłam to oglądać. O czym tak właściwie jest Legends of tomorrow? Z początku należy wspomnieć, że to spin-off Arrowa i The Flasha. Historia zaczyna się od poznania Ripa Huntera(Arthur Darvill), który zbiera drużynę bohaterów i niebohaterów, aby uchronić przyszłość przed okrutnym Vandalem Savagem(Casper Crump). Władca czasu postanawia zrekrutować byłą członkinię Ligi zabójców - Sarę Lance(Caity Lotz); dwójkę ludzi, którzy razem tworzą Firestorma - Jeffersona Jacksona(Franz Drameh) i Dr. Martina Steina(Victor Garber); dwójkę przestępców, tworzących wspaniały duet - Leonarda Snarta(Wentworth Miller) i Micka Rory'ego(Dominic Purcell); bogatego superwynalazce, który skrywa się w zbroi Atoma - Ray'a Palmera (Brandon Routh); oraz parę skrzydlatych bogów, którzy mają wiele wspólnego z Savagem - Cartera Halla(Fal Hentschel) i Kendrę Saunders (Ciara Renee). Możnaby powiedzieć, że drużyna o takim składzie nie nadaje się do tak poważnego zadania, jak ratowanie przyszłości i... to by była najprawdziwsza prawda. Nasi bohaterowie z początku nie mogą dogadać się z samym kapitanem Wavridera - statku, który może "skakać" w czasie - ani między sobą. Duże problemy ma Sara, która kilka tygodni temu została wskrzeszona w Jamie Łazarza (pokazane w Arrowie, sezon 4 odcinek 3) i mimo że John Constantine przywrócił jej duszę, ta nadal odczuwa żądzę krwi. Do tego dochodzi śmierć jednego z członków załogi, a jednocześnie zmniejszenie szansy na zabicie Vandala.
Serial miał dużo mankamentów związanych z głównym zadaniem, między innymi tyle szans na zamordowanie Savage'a. Mieli już taką możliwość w pierwszych odcinkach, ale nie zrobili tego. Można to wyjaśnić tak, że twórcy nie chcieli tak szybko skończyć tego wątku i w sumie dobrze zrobili, gdyż dalsze rozbudowanie historii było naprawdę dobrym rozwiązaniem. Jednakże jeżeli chcieli ciągnąć to tak długo to powinni wymyślić lepsze rozwiązania. Zwłaszcza, że wiemy o pokonaniu Vandala w jednym z crossoverów pomiędzy Arrowem, a Flashem i wtedy jego pokonanie nie było aż tak ciężkie, ale dobra. Legendy wyjaśniły dlaczego tak łatwo nie da się go zabić.
Ogółem serial miał być w pewnym sensie komedią i to twórcą się udaje dzięki wprowadzeniu postaci Capitana Colda i Heat Wave'a. Ta dwójka pokazuje, że podróżowanie w czasie może być zabawne i użyteczne, nie martwią się zmianą linii czasowej (co twórcy też moim zdaniem dość mocno zrąbali), a teksty Micka Rory'ego doprowadzają do bólu brzucha.
No i dochodzimy do końcówki sezonu. Wiadomym jest, że Vandal musiał zostać pokonany i tak też się stało, ale sposób w jaki to zrobili był tak... nielogiczny, że miałam lekkie wąty do twórców. W tym przypadku najbardziej kluczowa postać, która tylko dlatego znajdowała się na pokładzie Wavridera, była w ogóle niepotrzebna.
W serii był też motyw porzucenia trzech postaci w roku 1958 (jak dobrze pamiętam). I to był miły smaczek, ale tylko z jedną postacią. Jak wiemy, Sara dołączyła do Ligi zabójców dopiero
w około 2008 roku. Tutaj pokazali nam, że to się stało o wiele wcześniej. Jak widać "korzenie" przyciągały naszego Białego Kanarka. I mnie jako wielkiej fanki Caity Lotz bardzo to pasowało. Nie muszę chyba wspominać, że sceny walki, które ta aktorka wykonuje sama, są naprawdę wisienką na torcie. Jeszcze w tym samym czasie został porzucony Ray wraz z Kendrą, ale to jest tak nudny wątek, że nawet nie ma co go wspominać, naprawdę. W całej serii narzekam na miałkość wątków romantycznych(oprócz jednego, ale o nim później). Co prawda bohaterowie mają czasami dobre momenty, ale w przypadku Kendry i Raya... no po prostu nie mogę tego zrozumieć, a w szczególności ze względu na dokładnie zarysowane przeznaczenie naszej Hawkgirl.
No i zapomniałam wspomnieć o zakończeniu sezonu. Po pokonaniu Savage'a nasi bohaterowie muszą naprawić błędy, jakie wywołali podróżując w czasie i niszcząc siedzibę Mistrzów Czasu. Sezon kończy się na spotkaniu z Rexem Tylerem, który zabrania Legendom podróżować do roku 1942. I tu zaczyna się furtka do drugiego sezonu.
Sezon drugi ogółem jest dla mnie wielkim zaskoczeniem dopiero po obejrzeniu tych kilku sezonów Arrowa. Dlaczego? Ponieważ pojawiają się tutaj dobrze znani antagoniści z serialu o naszym zielonym łuczniku. Oprócz Damiena Darhka(Neal McDonough) i Malcolma Merlyna(John Barrowman) pojawia się speedster z pierwszego sezonu The Flash. Chodzi oczywiście o Reverse-flasha, czyli Eoborna Thawne'a (Matt Letscher). Pierwszy odcinek zaczyna się od znalezienia przez Olivera Queena(Stephen Amell) i Nate'a Heywooda(Nick Zano) Wavridera na dnie oceanu, a na jego pokładzie naszego Micka Rory'ego, który pokrętnie opowiada o historii Legend. Po tym jak nasi bohaterowie nie posłuchali się zakazu i wyruszyli do roku 1942, spotkało ich pewne niemiłe zdarzenie, które spowodowało przeniesienie części naszej załogi w różne okresy historyczne. W taki oto sposób nasza Sara zostaje prawie spalona na stosie, a Ray zjedzony przez dinozaura. Po zjednoczeniu drużyny i dołączeniu do niej Nate - historyka, który ma pomóc załodze statku w naprawie historii i pozbyciu się tak zwanych abberacji - wszyscy wyruszają ponownie do roku 1942, aby uratować jednego z największych fizyków naszego świata - Alberta Einsteina.
I niby na tym ma polegać cała historia, naprawa różnych abberacji, aby uniknąć zakłócenia linii czasu. Tylko jest mały problem, nagle pojawia się Legion zagłady (ta nazwa dalej mnie śmieszy, ale niech będzie). To główni antagoniści, którzy przysporzą naszym bohaterom nie jednego problemu. Zapomniałam wspomnieć, że oprócz Nate'a, do załogi dołączyła Amaya Jiwe(Maisie Richardson-Sellers) znana również jako Vixen.
Powiem tyle, tak jak sam Merlyn czy Darkh byli bardzo nudnymi antagonistami w Arrowie, tak w Legendach naprawdę miałam ciarki na ciele, kiedy wdrażali w życie swoje plany. Co prawda można powiedzieć, że atmosfera czasami wydawała się niemal mroczna, ale Legion nie raz przyprawił mnie o bóle brzucha związane ze śmiechem.
I tu mamy też dużo mieszania w czasie. Co prawda postacie próbują zawsze coś naprawić, ale wiecie jak to z tym bywa. Za łatwo nie jest. Może też wpływ ma na to to, że nasza drużyna straciła pierwszego kapitana - Ripa Huntera. Żadna z Legend nie miała pojęcia gdzie może się znaleźć, a Gideon - nasz pokładowy komputer - nie była w stanie go znaleźć. W taki oto sposób na początku jego miejsce zajął Dr. Stein, a następnie ktoś bardziej kompetentny - Sara Lance. Rip oczywiście dalej w serii się pojawił, co prawda nie tak szybko jak można się tego spodziewać, ale czy to złe? W moim odczuci Legendy miał lepszy wyraz, kiedy jego nie było w pobliżu.
Ja wiem, że piszę to dość zagmatwanie, ale też nie wiem dokładnie o czym pisać bo jest tego masa, a nie chcę też zdradzać całej historii (i muszę się przyznać, że tak szybkie obejrzenie wszystkich trzech sezonów trochę pomieszało mi historie, które się tam działy).
Wspominając o Ripie muszę dodać tyle, że wraca w końcu do Legend, ale kapitanem w dalszym ciągu pozostaje Sara. Oprócz tego jego powrót nie był taki prosty. W końcu Arthur Darvill mógł się wykazać choć trochę lepszym aktorstwem. Odgrywając rolę czarnego charakteru był naprawdę niesamowity i biję mu za to pokłony. W końcu nie trzymał się tak sztywno swoich zasad, które wyniósł z mistrzów czasu (choć w poprzednim sezonie i tak nie raz je złamał, więc tutaj nie ma o czym mówić). No ale w końcu Legendy musiały przemówić mu do rozsądku i odzyskać jego pamięć.
Końcówka sezonu jest zaskakująca. Można by pomyśleć, że złoczyńcą nie uda się spełnić swojego planu, a tu dostajemy zaskoczenie, gdyż ich pragnienia się spełniają, a Legendy są w okropnych tarapatach. Jakimś cudem udaje im się z nich wyjść. I tutaj zaczyna się piekło. Leję się krew, ludzie giną, a nasze Legendy psują jeszcze bardziej czas. Ale przynajmniej udaje im się pokonać Legion.
W końcu wracają do naszych czasów, a zakończenie był wprost cudowne. W szczególności tekst "Chyba zepsuliśmy czas", a w tle ukazane dinozaury chodzące po Star City.
Na końcu drugiego sezonu Legendy spotykają swojego starego kapitana, który oznajmia im, że nie są już potrzebni, gdyż pięć lat temu założył Biuro Czasu - organizację na wzór Mistrzów Czasu. W ten sposób nasi bohaterowie przechodzą na zasłużone emerytury. I tu początek trzeciego sezonu jest tak bardzo... kiepski. Sara pracująca w sklepie? Była zabójczyni w takim miejscu? No proszę was. Albo Ray Palmer - geniusz swoich czasów - pracuje przy apce randkowej. Rory korzysta z zasłużonych wakacji i wyjeżdża na ukochaną Arubę, Amaya wraca do swoich czasów, aby spełnić swoje
przeznaczenie (gdyby nie wróciła do Zambezi i pozostała z ukochanym Natem w naszych czasach, prawdopodobnie nie byłoby obecnej Vixen). Jax wraca do swoich zajęć, a Dr. Stein? Do swojej córki, która jest tak de facto abberacją. Jeszcze pozostaje nam Nate, który po zdobyciu nowych umiejętności(zmiana w stal) spisuje się jako podrzędny bohater, wraz z Wallym Westem(Kayinan Lonsdale). Biuro czasu robi za nich całą robotę, także wydaje się, że są niepotrzebni, ale pewnego dnia była kapitan Wavridera dostaje telefon od naszego piromana odnośnie tego, że ten złapał nie kogo innego jak Juliusza Cezara. Czyżby Biuro czasu zawiodło? Na to wychodzi. Nie trzeba mówić, że Legendy robią z siebie w pewnym momencie głupków, znowu psują historię, znowu ją naprawiają i tak w kółko. Aż nie wraca antagonista z poprzedniego sezonu - Damien Darkh. I tu muszę też wspomnieć o jego córce, Norze Darkh(Courtney Ford), która odegrała bardzo dużo w całym sezonie. Pokazuje zmianę naszego antagonisty. Ich relacja ojciec-córka są zbudowane na niesamowicie wysokim poziomie, za co kłaniam się twórcą. Oprócz tego wydaje mi się, że sami aktorzy też odegrali swoje role na szczytowych poziomach.
Trzeci sezon trochę odbiega od pozostałych. Tutaj duże znaczenie mają demony, a mianowicie demon czasu - Mallus. Legendy muszą odnaleźć sposób na pokonanie go, gdyż opętał córkę Darhka, która coraz bardziej się mu poddaje i można powiedzieć, że dobrowolnie. Sara Lance, aby w pewnym momencie jej pomóc, daje się opętać Mallusowi z pomocą Johna Constantine'a. I tu gratka dla fanów tego pana. W trzecim sezonie pojawia się kilkukrotnie. Odbiegłam tematem od Biura Czasu. Problem z nimi jest taki, że z początku nie chcą pozwolić na działanie Legend, gdyż uważają, że niszczą tylko czas. No i w sumie dużo się nie mylą, jednak nie raz też pokazują, że chronią świat przed świętami takimi jak Dzień Beeboo czy Święto Odyna (oba te święta zastępowały nasze Boże Narodzenie). Z początku z Legendami walczy Ava Sharpe(Jes Macallan), agentka Biura. I tutaj mamy też silną relację z Sarą. Z początku jest to wręcz nienawiść, panie niejednokrotnie się sprzeczały, a nawet biły (podwójny nokaut wygrał któryś z odcinków), ale cóż... koniec w końców to jeden z najpopularniejszych shipów (zresztą kanonicznych) ze świata arrowerse. i mam nadzieję, że ten wątek zostanie bardziej rozbudowany w czwartym sezonie.
Jak już wspomniałam, Legendom przyszło się zmierzyć z siłą, z którą do tej pory nie mieli nigdy nic wspólnego (powiedzmy). Damien Darhk próbuje wywoływać abberacje(które w tym sezonie jakoś inaczej się nazywały, ale nazwy nie jestem w stanie sobie przypomnieć), aby uwolnić demona ze swojej klatki. Tu się dowiadujemy, że aby pokonać demona, potrzebują sześciu talizmanów Zambezi. Tak, duże znaczenie odegrają tutaj mistyczne talizmany, o których wiedzę ma jedna z Legend - Amaya, która włada talizmanem dusz. A więc gdzie są pozostałe talizmany? W którymś z odcinków do naszej załogi dołącza Zari Tomaz(Tale Ashe) - dziewczyna z przyszłości, która ukradła talizman swojego brata ze strzeżonego więzienia z pomocą naszych Legend. Pozostają jeszcze cztery. Kolejnym włada wnuczka Amayi - Kuasa. W poszukiwanie trzech kolejnych drużyna Legend, jak i drużyna Darkha, ruszają z pełnym rozmachem, zaliczając przy tym oczywiście kolejne zmiany w historii (Pirat Jiwe na flaszce rumu zamiast czarnobrodego, to akurat było ciekawe).
Moim zdaniem ciekawym wątkiem była wyprawa do lat, kiedy Elvis Presley zaczynał swoją karierę.
Przechodząc już na koniec tego sezonu. Mallusa udało się uwolnić, ale zyskał on ciało nie Nory Darkh, a jej ojca. Damien był w stanie się poświęcić, aby jego córka została uratowana. W tym momencie widać było jak ją kocha (choć wcześniej sam sprawił, że opętał ją demon).
Nasza cudowna drużyna pokonała Mallusa za pomocą pewnej puchatej zabawki, co nadało bardzo komicznego charakteru całemu zakończeniu.
Ostatnie sceny jednak udowodniają, że czwarty sezon będzie jeszcze ciekawszy, ze względu na mityczne i baśniowe postacie.
Jeszcze wspominając coś odnośnie całokształtu. Bardzo podoba mi się efekt podróży w czasie, poznawanie alternatywnej historii różnych czasów. W serialu jest też dużo odwołań do popkultury dzisiejszego świata. Na przykład odwołanie do Gwiezdnych wojen. Miód dla oka bym powiedziała.
----
Kończąc ten cały mój wywód bo pewnie i tak nie ma on zbyt dużo polotu. Jutro jest premiera 4 sezonu Legends of tomorrow (czasu amerykańskiego. W Polsce będzie to jakoś we wtorek), dlatego też chciałam jak najszybciej przygotować te "recenzje". Dlaczego? I tutaj ta niespodzianka. Chcę żeby blog trochę odżył, a to idealna okazja do tego. Co tydzień będzie pojawiać się streszczenie i opinia każdego z odcinków. Myślę czy nie zrobić podobnie z Supergirl, która premierę miała już tydzień temu. Co do drugiego tytułu jeszcze się zastanowię, ale z LOTa chciałabym robić takie coś co tydzień. W międzyczasie myślę, że pojawiałyby się posty o innej tematyce. Przydałoby się w końcu rozruszać tego bloga, czyż nie? Nie będzie to jednak możliwe bez Was. Aby blog dalej funkcjonował, muszę wiedzieć, że jest dla kogo pisać.
To tyle ode mnie. Życzę miłego tygodnia!